2013-03-22
Z kotłowni po zwycięstwo!
Od kilku dni patriotyczne myśli nie dają mi spokoju. Jak pomóc naszym orłom, by pokonały na Narodowym Ukraińców?
Na boisko przecież nie wyjdę. Chyba, że w przerwie, udeptywać powyrywane fragmenty murawy. Postanowiłem więc obsadzić się w patriotycznej roli wspomnieniowej. I przypomnieć najefektowniejsze zwycięstwo nad Ukrainą. Niech chłopaki mają jakiś wzór. Może pomoże?
W 2000 roku pojechałem do Kijowa, by zobaczyć początek eliminacji do mistrzostw świata. Już w drodze nie lada atrakcja na granicy – przestawianie wagonu kolejowego z węższego rozstawu kół na szersze. O resztę atrakcji postarali się polscy piłkarze, którzy mieli grać z Ukrainą na starym Stadionie Olimpijskim, siermiężnym obiekcie komunistycznej architektury. Nie potrafię nazwać wszystkich socrealistycznych ozdobników, którymi był upstrzony. Zabrakło tylko dachu nad trybunami. A lało wtedy nieźle. Kibicami nikt się jednak w tamtych czasach nie przejmował. Dostali bilet? Powinni się cieszyć, że dostali też szansę, by kulić się pod parasolami.
Redaktorzy w komunizmie to musiały być jednak paniska. Na szczycie obiektu zbudowano bowiem klimatyzowaną lożę. Siedzieliśmy w ciepełku pod dachem, w pluszowych teatralnych fotelach. A przed nami hasali w błotku piłkarze. Jerzy Engel wykazał się wtedy kosmiczną odwagą, że wprowadził do reprezentacji chłopaka z Afryki. Emmanuel Olisadebe odpłacił mu się bramkami, bez których piłkarze mogliby najwyżej pojechać szybciej na urlop po sezonie. W Kijowie strzelił dwie, Kałużny dołożył trzecią. Był jeszcze niewykorzystany karny (Andrzej Juskowiak), ale nawet to nie przeszkodziło pewnie wygrać 3:1. Ukraińcy byli na łopatkach, bez szans! Engel, wcześniej mocno poniewierany, równie mocno odetchnął.
- Tak przemokłem, że gdy po meczu Jurek Dudek objął mnie z radości, puściły szwy w marynarce – dziś wspomina ten mecz. – Musiałem iść na konferencję prasową w koszulce meczowej i dresie.
W kraju, w którym “piekiełko” jest synonimem czegoś gorszego niż normalne piekło, próbowano później obśmiać ten sukces. To nic, że drużyna awansowała do finałów po raz pierwszy po szesnastu latach. Ale przecież z tak strasznie słabej grupy. Wszyscy się kładli na boisku i dawali jej wygrać... Jak trzeba nie lubić Engela, żeby wygadywać (wypisywać) takie bzdury?
Dwa pierwsze mecze z Ukrainą i Białorusią, były taktyczną wojną. W Kijowie polski selekcjoner przechytrzył samego Walerego Łobanowskiego, matematyka z wykształcenia z umysłem analitycznym. Ta porażka musiała strasznie boleć legendarnego szkoleniowca. Nie wiadomo jak bardzo, bo prawie z nikim rozmawiać nie chciał. Dziś ma przy stadionie Dynama pomnik, a wtedy miał w drużynie wschodzącą gwiazdę europejskiego futbolu, Andrija Szewczenkę.
A później mecz z Białorusią na Widzewie w Łodzi. Najlepiej pamiętam niewiarygodne zawężenie pola gry. Obie drużyny tak sobie przeszkadzały, że nie było gdzie rozgrywać piłki. Dzisiaj się mówi „grały wysoko”. Typowy mecz na remis, a Polska wygrała 3:1, co było nie lada sztuką! Wykorzystała na maksa stałe fragmenty (Kałużny show!). Te sześć punktów na początku było na tyle pokaźnym kopem dla drużyny, że nikt już jej nie był w stanie zatrzymać na trasie do Korei. Czy po dzisiejszym meczu nowe pokolenie też ruszy w drogę, tyle że do Brazylii?
Apel do piłkarzy – ducha nie traćcie! Nawet najbardziej szalone pomysły mogą przynieść nieprzewidywany efekt. Jeśli nie wierzycie, przeczytajcie uroczą anegdotę, którą mi opowiedział Tomasz Koter, wtedy dyrektor reprezentacji:
“Przed meczem Kłosiu” [obrońca Tomasz Kłos] stwierdził, że będzie grał w nowych butach. To były lanki. Gdyby ktoś nie wiedział, tak nazywane są buty piłkarskie z jednolitą podeszwą odlaną z tworzywa. Ale one mu do końca nie pasowały. Uparł się, żeby do każdego wkręcić jeszcze po trzy metalowe kołki! Tylko jak? Próbowałem go przekonać, ale nie było siły. Cóż mi pozostało? Musiałem coś pokombinować. Poszedłem do kotłowni hotelu, w którym spaliśmy. Dałem cieciowi dziesięć dolarów i wytłumaczyłem o co chodzi. Za bardzo się do tego nie rwał, nie mógł znaleźć wiertarki. Jednak w końcu znalazł. I to był dopiero początek problemów.
Musieliśmy najpierw nawiercić dziury, później włożyć w nie maszynki, czyli takie metalowe podkładki z gwintem, w które wkręcało się kołki. Niestety podeszwa w lankach nie jest zbyt sztywna, za to gruba. Dlatego ciężko wywiercić odpowiedni otwór. W końcu jakoś szczęśliwie się udało. Nie wyglądało to na fabryczne wykonanie, wyszło trochę krzywo, ale najważniejsze, że „Kłosiu” był zadowolony. Dostał do gry buty, jakie chciał. I w nich podczas meczu wybił piłkę z linii bramkowej, robiąc jakiś wyskok niczym cyrkowiec. To był ważny moment. Dzięki jego interwencji nie straciliśmy gola. Warto było się męczyć w kotłowni! Do końca życia będę pamiętał to zagranie i te buty”.
PS: W 2013 roku wspominamy mecz sprzed trzynastu lat, zakończony wynikiem 1:3, czyli trzecia „13”. Jak się w piłkę grać potrafi, żadne przesądy w zwycięstwie nie przeszkodzą…
▬ ▬ ● ▬