2016-08-24
Stypa zamiast wesela
Gdyby zrobić konkurs na najsmutniejszy sukces w historii futbolu, wtorkowy mecz Legii z Dundalk w kwalifikacjach Ligi Mistrzów wygrałby w cuglach.
Właściwie mecze były dwa, jeden na murawie, drugi na trybunach. Oba zaczęły się znacznie wcześniej przed pierwszym gwizdkiem. O histerii po porażce w Ekstraklasie z Arką pisałem ostatnio. Jaki jest sens robienia rewolucji tuż przed najważniejszym, w opinii władz klubu, meczem w ostatnich kilku latach? Odpowiedź dość prosta – odwrotny do zamierzonego.
Legia, która miała dwubramkową zaliczkę z pierwszego spotkania w Irlandii, zremisowała w rewanżu w Warszawie 1:1. Sam wynik jest jednak złudny. Poza kilkoma początkowymi minutami to był żałosny występ w jej wykonaniu. Straciła bramkę w pierwszej połowie. I choć miała potem przewagę, nic wielkiego z niej nie wynikało.
Prawdziwy dramat zaczął się po przerwie, gdy Adam Hloušek zarobił drugą żółtą kartkę i został wyrzucony z boiska. Dwadzieścia minut przed końcem trener Besnik Hasi dokonał zmiany - Bartosz Bereszyński wszedł za Nemanję Nikolicia. Dla mnie sygnał dość jasny – będzie bronił jednobramkowej porażki, która i tak dawała awans!!! I to u siebie z amatorami z Irlandii.
Gdyby mi ktoś wcześniej próbował nakreślić taki scenariusz spotkania rewanżowego, pewnie bym nie uwierzył. Trener Irlandczyków Stephen Kenny żachnął się po meczu, gdy został zapytany ilu ma profesjonalnych zawodników w składzie. Stwierdził, że samych profesjonalistów, bo „dostają pieniądze czterdzieści tygodni w roku”. No to niech spróbuje na takich warunkach zatrudnić kogoś z Legii. Powodzenia. Dalej więc będę twierdził, że zawodowcy z Warszawy stanęli do walki z amatorami z Dundalk.
Na szczęście w doliczonym czasie gry Michał Kucharczyk zdobył bramkę po akcji z kontrataku. Było już wiadomo, że nic gospodarzom awansu nie odbierze, bo Irlandczycy za słabi, by stworzyć sobie dogodne sytuacje do zdobycia gola.
Już na początku drugiej połowy nie wierzyłem, że wyrównująca bramka padnie. Dlatego, że na murawie nie było drużyny Legii tylko jedenastu zawodników, którzy bali się normalnie grać. Nawet im się specjalnie nie dziwię. W atmosferze, którą na własną prośbę stworzono w klubie, raczej o to trudno.
Teraz o drugim meczu, który toczył się na trybunach. Kibice z „Żylety”, czyli trybuny nadającej ton temu, co dzieje się na stadionie, zapowiedzieli wyjście tuż po końcowym gwizdku. Na samym początku przygotowali oprawę (patrz zdjęcie) z ruletką i wskazaniem na liczbę 21 oraz napisem „Historia kołem się toczy”. Tyle upłynęło lat od poprzedniego awansu do Ligi Mistrzów. Chyba nie przypuszczali, że z ruletką nie ma żartów, nawet w przenośni na piłkarskim boisku, gdy wygrana wydaje się oczywista...
Przez całą pierwszą połowę doping był wspaniały. Zachwycał się nim po meczu nawet irlandzki trener. Ostre gwizdy żegnały zawodników schodzących na przerwę. Ale po niej znów fantastyczny doping. Kibice stracili cierpliwość po ponad godzinie i zaczęło się to, co było na ostatnim meczu ligowym:
„K… mać, Legia grać”.
Jednak po chwili Hloušek dostał czerwoną kartkę i chyba trybuny zrozumiały, że awans wcale nie jest taki pewny. Wtedy kibice zaintonowali:
„Hej Legio, jesteśmy z wami...”
I doping był już do końca. A gdy skończył się mecz, zrobiło się komicznie. Zamiast radości z wymarzonego awansu, dziwny szum czy pomruk na trybunach. „Żyleta” opustoszała najszybciej. Ale kibice na niej siedzący nie wyszli ze stadionu, tylko znów zaczęli:
„K… mać, Legia grać”.
I tak na ulicy Łazienkowskiej zamiast wymarzonego wesela było coś, co bardziej przypominało stypę. Czyż więc nie miałem wczoraj racji pisząc, że to przeklęta Liga Mistrzów?
▬ ▬ ● ▬