2014-04-21
Pucharowe życzenia, pucharowe triumfy
Liverpool umocnił się wczoraj na prowadzeniu w Premier League. Wygrał kolejny mecz, wyjazdowy z Norwich City, bo posłuchał moich rad. Taki żart, słaby...
Opisałem poprzednio jak to Steven Gerrard się zagalopował i krzyczał do kolesi z drużyny, że każdy mecz do końca sezonu ma być dla nich jak słynny finał Ligi Mistrzów w Stambule w 2005 roku. Życzenia trochę bezsensowne i na szczęście, dla Liverpoolu oczywiście, się nie spełniły.
Gerrard i spółka zagrali jak... Milan przed dziewięcioma laty. Szybka bramka na samym początku meczu i jeszcze druga do przerwy. W drugiej połowie już było trudniej, ale tym razem Liverpool posłuchał „moich rad” i zagrał jak Liverpool w obecnym sezonie. Nie dał sobie zabrać zwycięstwa, wygrywając ostatecznie w Norwich 3:2.
Za tydzień najtrudniejszy mecz z wiceliderem Chelsea na Anfield Road. Czyli mecz prawdy. Liverpool ma nad londyńczykami pięć punktów przewagi na trzy kolejki przed końcem (jest jeszcze Manchester City ze stratą dziewięciu punktów, ale i dwoma zaległymi meczami). Jeśli nie wytrzyma ciśnienia w takim momencie, nie zasługuje jeszcze na tytuł w jednej z najlepszych lig świata! Nie ma w niej miejsca na chwile słabości w decydujących momentach.
Przykład Liverpoolu pokazuje, że w piłce nie warto przesadzać z oczekiwaniami. Jego menedżer Brendan Rodgers przyznał właśnie, że celem drużyny był awans do Ligi Mistrzów. To ma już zapewnione. Teraz pora na bonus. Rodgers na konferencji prasowej w Norwich stwierdził jeszcze, że na meczu z Chelsea atmosfera na Anfield będzie z pewnością fantastyczna. W to nie wątpię. Życzę kibicom Liverpoolu, by była fantastyczna nie tylko przed meczem (jak zwykle), ale i po końcowym gwizdku. Zasłużyli na kolejne mistrzostwo, na które czekają od 1990 roku.
Wczoraj wygrał też Arsenal, pewnie 3:0 z Hull City na wyjeździe. Gdy obejrzałem kilka udanych interwencji Wojciecha Szczęsnego, przypomniało mi się co mówił w ubiegłym tygodniu. Podobnie jak wcześniej Gerrard postanowił znaleźć specjalny motywator i przekonywał, że każdy mecz ligowy ma być do końca sezonu „jak finał pucharu” dla Arsenalu.
Czyli kolejne „niecelne trafienie”. Akurat finał to mecz, na który każda drużyna spręża się szczególnie. Wtedy wszystko może się zdarzyć, nawet teoretycznie słabszy ograć lepszego, więc lepiej (dla Szczęsnego), żeby jego Arsenal grał jak w lidze. A żeby było śmieszniej ograł właśnie drużynę, z która w przyszłym miesiącu zmierzy się na Wembley w finale Pucharu Anglii. Niech ten wynik z niedzieli nikogo w Londynie nie uśpi. Zapewniam, że Hull będzie pięć razy trudniejszy do pokonania, niż wczoraj. Teoria o wyjątkowej motywacji dla słabeuszy w finale na pewno się sprawdzi. Co nie znaczy, że Arsenal nie zdobędzie pucharu, bo to jak najbardziej realne. I życzę tego Szczęsnemu.
Jego kolega z reprezentacji, Mateusz Klich, w niedzielę zatańczył już z radości z Pucharem Holandii. PEC Zwolle zdobył to trofeum po raz pierwszy w historii, więc powód do dumy co najmniej podwójny. Sprawdziła się teoria o wyjątkowym charakterze każdego finału.
Ten niedzielny zajmie szczególne miejsce w historii holenderskiej piłki. Co najwyżej średniak ze Zwolle zdemolował Ajax Amsterdam 5:1!!! A mógł (powinien) wygrać jeszcze wyżej. Daję głowę, że gdyby obie drużyny spotkały się w lidze w najbliższy weekend, wynik mógłby być odwrotny. Ajax (już prawie mistrz) ma w tabeli aż TRZYDZIEŚCI PUNKTÓW PRZEWAGI nad Zwolle. Jak to więc możliwe, że poniósł jedną z największych klęsk w swojej historii?
Ano możliwe, gdy pozna się ze szczegółami przebieg finału. Ajax już w trzeciej minucie objął prowadzenie, co natychmiast zaczęli świętować jego kibice. Mecz odbywał się na stadionie znienawidzonego przez nich Feyenoordu w Rotterdamie, więc mieli okazję zademonstrować kto tu rządzi. Na boisku wylądowało kilkanaście petard, wypalając dziury w murawie na jednym polu karnym. Spotkanie zostało przerwane mniej więcej na pół godziny, piłkarze zeszli do szatni.
Gdy wrócili na boisko, grały już na nim inne drużyny. PEC zdobył cztery bramki, kolejną dorzucił zaraz po przerwie i było pozamiatane. Jaki z tego wniosek? Nawet dwa. Pierwszy, że kibice nie zawsze mogą pomóc drużynie. Tym razem w sposób ewidentny stali się dwunastym zawodnikiem rywali. A wynika to z drugiego wniosku, choć banalnego, jednak prawdziwego – piłka jest przede wszystkim grą głów, a dopiero później nóg. Po przymusowej przerwie w głowach z Amsterdamu nastąpiła dekoncentracja, być może bazująca na przekonaniu, że skoro tak szybko objęli prowadzenie, mają mecz pod kontrolą. U piłkarzy ze Zwolle odwrotnie – nieoczekiwana wycieczka do szatni pomogła im się dodatkowo sprężyć i skoncentrować po fatalnym początku. Gdy znów wyszli na boisko doszczętnie rozbili rywali.
I jeszcze jedna refleksja – uwielbiam oglądać triumfy jak ten PEC. Do Rotterdamu przyjechało piętnaście tysięcy kibiców ze Zwolle, choć oficjalna średnia na meczach ligowych drużyny w ubiegłym sezonie wyniosła 10 782 widzów. Każdy, kto wybrał się na finał, będzie go pamiętał jako jedno z najważniejszych wydarzeń w swoim życiu. Dzięki takim meczom i takim zwycięstwom szybko się piłką nie znudzimy...
▬ ▬ ● ▬