2022-08-23
Po prostu się z tego śmieję
Trwa serial Roberta Lewandowskiego. Wyemitowano kolejny jego odcinek, bo wiadomo było, że taki będzie. I wiadomo, że na pewno będą też następne.
Najlepszy polski piłkarz zdobył w niedzielny wieczór pierwsze bramki w La Liga. Od razu dwie w meczu z Realem Sociedad. Jego Barcelona pokonała baskijski zespół w San Sebastian 4:1, a on strzelił inauguracyjnego gola w lidze hiszpańskiej już w 44 sekundzie.
Dorzucił do tego później drugiego i jeszcze asystę. Obchodził w niedzielę 34. urodziny, więc lepszego prezentu nie mógł sobie sprawić. I w polskich mediach, w hiszpańskich zresztą też, wyemitowano kolejny odcinek serialu z Lewandowskim w głównej roli.
Najbardziej zaintrygowała mnie informacja, że zdobywając bramkę już po kilkudziesięciu sekundach zapiał się do grona tych, którzy strzelali je w każdej minucie meczów! Za to osiągnięcie pucharów nie dają, ale jest wyjątkowe, skoro na krótkiej liście zawodników mogących się tym pochwalić jest Cristiano Ronaldo, Zlatan Ibrahimović i Luis Suarez.
Mogę tylko zadać pytanie, które zadałem przed tygodniem: „Co się właściwie stało?” Bo fakt, że nie strzelił bramki w inauguracyjnej kolejce z Rayo Vallecano przyjąłem ze spokojem apelując, „by na te gole rasowego snajpera chwilę cierpliwie poczekać”. I jak widać naprawdę nie trzeba było długo czekać. Ale nie podniecam się tym ponad miarę uważając, że Lewandowski szybko udowodnił w Hiszpanii jak wielkim jest zawodnikiem. I jak za tydzień czy dwa gola nie strzeli, przyjmę to ze spokojem w odróżnieniu od wielu redaktorów.
Polak został wybrany piłkarzem meczu w San Sebastian. Udzielając po nim wywiadu stwierdził, że bramki dedykuje swojemu ojcu, który na pewno „z góry na niego patrzy”. Zawsze gdy o nim wspomina, przypomina mi się co powiedział mi o Krzysztofie Lewandowskim, byłym dżudoce, pierwszy trener jego syna, nieżyjący już niestety Marek Siwecki.
Lewandowski senior przyjechał do niego do klubu Varsovia z malutkim chłopcem wyróżniającym się chudymi nóżkami, którego w Warszawie nikt nie chciał w żadnym klubie, bo nie pasował rocznikowo i był bardzo drobnej postury. Siwecki przygarnął go do drużyny, w której występowali dwa lata starsi zawodnicy. I tak zaczęła się wielka kariera „Bobka”, jak go wtedy nazywano.
Ale później przeżył jeszcze w niej wielki zakręt, gdy Legia Warszawa nagle postanowiła podziękować mu za usługi gdy miał osiemnaście lat. Odszedł do Znicza Pruszków, z którego próbowała go nawet ściągnąć po dwóch latach, ale wybrała wtedy ostatecznie Hiszpana Mikela Arruabarrenę, który tak dziś na to patrzy (przegladsportowy.onet.pl):
„Śmieję się za każdym razem, gdy sobie o tym przypomnę. Po prostu się z tego śmieję. Taka jest prawda. To anegdota, która powoduje uśmiech na mojej twarzy. Ale tak jak powiedziałem: po czasie łatwo jest wydawać wyroki. Taki jest już futbol, że trzeba podejmować decyzje, a ich rezultat jest czasem daleki od oczekiwanego”.
Więc zamiast się znęcać nad tymi, którzy kiedyś taki wyrok wydali na Lewandowskiego, znajdę dużo bardziej optymistyczną puentę, apelując do młodych piłkarzy – jeśli macie osiemnaście czy dwadzieścia lat i ktoś was nie chce, ducha nie traćcie! Wierzcie w siebie, bo jak widać na jego przykładzie nie ma rzeczy niemożliwych.
▬ ▬ ● ▬