2021-08-13
Oliwa sprawiedliwa
Dwie polskie drużyny walczyły w czwartek w kwalifikacjach do Ligi Konferencji Europy. Jedna awansowała, druga odpadła. Chyba tak miało być, ale na... odwrót.
Zacznę od Śląska Wrocław, by przykry temat mieć z głowy, a zająć się przyjemniejszym. Poległ w Izraelu przegrywając z Hapoelem Beer Szewa 0:4. Choć nie będzie wielkiej przesady w stwierdzeniu, że przede wszystkim przegrał sam ze sobą. Zastanawiam się, czy piłkarze z Wrocławia tak mocno uwierzyli w swe możliwości po zwycięstwie przed tygodniem u siebie 2:1, że wyszli na rewanż z nastawieniem jedynie konieczności dopełnienia formalności. Jeśli tak, dostali od życia srogą lekcję pokory.
Bo nie wiem jak logicznie wytłumaczyć wydarzenia na początku meczu. Gorzej już zacząć go nie mogli. Po siedmiu minutach przegrywali 0:2! Pierwszą bramkę stracili po fatalnym błędzie, za słabym podaniu piłki do bramkarza. Właściwie podarowali ją rywalom. Drugą po równie fatalnym ustawieniu w defensywie. Ale mogli jeszcze odwrócić losy meczu, gdyby Robert Pich w drugiej połowie wykorzystał dogodną sytuację. Nie wykorzystał, więc nie odwrócili, a stracili kolejne dwa gole.
Można przekornie stwierdzić, że Śląsk, podobnie jak w meczach dwóch poprzednich rund, grał… swoje, czyli radosny futbol, w którym pada mnóstwo bramek. Z tą różnicą, że wcześniej słabsi rywale dawali sobie wbić więcej goli niż sami strzelali. Hapoel, nieco silniejszy przeciwnik, choć europejski przeciętniak, na strzelanie bramek nie pozwolił, a sam nastrzelał Śląskowi jeszcze więcej niż wcześniejsi rywale.
Do podsumowania występu Śląska w Izraelu idealnie pasuje prawo Murphy’ego – jeśli coś ma pójść źle, to z pewnością pójdzie. W czwartkowy wieczór wszystko poszło źle, dosłownie od pierwszej minuty.
Za to w drugim meczu polskiej drużyny było gorzej niż źle w ostatniej minucie dogrywki. Raków grał w Kazaniu z Rubinem, czyli drużyną teoretycznie znacznie mocniejszą. Już pierwszy mecz przed tygodniem w Bielsku-Białej (remontowany stadion w Częstochowie nie nadaje się do żadnych rozgrywek UEFA) pokazał, że teoria nie ma na szczęście wprost proporcjonalnego przełożenia na praktykę. Zakończył się bezbramkowym remisem i nadzieją, że wyprawa do Rosji nie musi być beznadziejną misją.
W Kazaniu znów było 0:0 po dziewięćdziesięciu minutach, ale w dogrywce Raków zdobył bramkę. Historyczną, bo pierwszą w europejskich pucharach. Składną akcję wykończył strzałem głową Vladislavs Gutkovskis. Gdy wydawało się, że odniesie zwycięstwo, w ostatniej minucie dogrywki sędzia podyktował karnego dla Rubina. Karnego kompletnie z kapelusza, czego nie można było zweryfikować, bo nie korzystano z systemu VAR. Niesprawiedliwość straszna, bo kilka minut wcześniej bardziej do odgwizdania karnego nadawała się sytuacja, kiedy w polu karnym został zahaczony Gutkovskis.
Gdy jako dzieciak ganiałem za piłką na podwórku, w spornych sytuacjach często ktoś stwierdzał z triumfem – oliwa sprawiedliwa na wierzch wypływa! I wypłynęła. Bramkarz Vladan Kovačević obronił strzał Seada Haksabanovicia, a sędzia po chwili zakończył mecz.
Wreszcie jakiś wymierny sukces w europejskich pucharach z drużyną ze znacznie silniejszej ligi. Zwycięstwo na pewno nie przypadkowe, na pewno nie szczęśliwe. Raków w pełni na nie zasłużył. Czyli zasłużył zespół debiutujący w tym sezonie w pucharach. I w nagrodę jego kibice w czwartej rundzie kwalifikacji do Ligi Konferencji Europy nie zobaczą meczu z belgijskim KAA Gent w Częstochowie. Znów będą musieli jechać 130 kilometrów do Bielska-Białej. Bo Raków to niestety drużyna, która wynikami przerosła organizacyjne możliwości swojego klubu.
W roku jubileuszu stulecia istnienia tego klubu została wicemistrzem Polski, zdobyła krajowy puchar i Superpuchar, a teraz awansowała do ostatniej rundy kwalifikacyjnej nowych europejskich rozgrywek, w których jest debiutantem. Piękny sen trwa. Jak długo jeszcze?
▬ ▬ ● ▬