2018-10-30
Nikt nie może być ważniejszy niż klub
Cały piłkarski świat czekał, by nie potwierdziły się przypuszczenia dotyczące tragicznego wypadku w Leicester. Niestety sprawdził się najgorszy scenariusz.
Po sobotnim meczu Premier League - Leicester City z West Ham United właściciel pierwszego klubu, Vichai Srivaddhanaprabha, jak zwykle chciał odlecieć helikopterem z płyty boiska stadionu King Power. Maszyna ledwie wzbiła się w powietrze, gdy runęła na parking znajdujący się nieopodal i stanęła w płomieniach.
Dopiero następnego dnia oficjalnie potwierdzono, że w wypadku zginął Srivaddhanaprabha, jego dwoje współpracowników oraz dwójka pilotów - Eric Swaffer i Polka Izabela Lechowicz, prywatnie będący parą.
To niestety nie pierwszy przypadek tragicznej śmierci w angielskim futbolu w wypadku helikoptera zaraz po meczu ligowym. W październiku 1996 roku w podobnych okolicznościach zginął Matthew Harding, wiceprezes Chelsea. Wracał ze spotkania swojej drużyny z Bolton Wanderers. Nie przeżył katastrofy, do której doszło z powodu bardzo złych warunków pogodowych.
Jego śmierć stanowiła straszny cios dla kibiców londyńskiego klubu. Uwielbiali Hardinga pozostającego w opozycji do ówczesnego właściciela Kena Batesa, którego nienawidzili, a który w 2003 roku sprzedał tonącą w długach Chelsea rosyjskiemu miliarderowi Romanowi Abramowiczowi.
Dziś Batesa na Stamford Bridge nikt nie chce pamiętać. Od wielu lat mówi się o budowie nowego stadionu, ponieważ zbudowany za jego czasów obiekt jest za mały. Byłego właściciela klubu zgubiła pazerność. Zamiast większych trybun wolał rozbudować Chelsea Village, przylegający do stadionu kompleks hotelowo-biurowy. Za to Harding stał się legendą. Trybuna za jedną z bramek została nazwana jego imieniem.
To typowa historia o dobrym i złym prezesie, o dobrym i złym właścicielu, jakich nie brakuje (nie tylko) w angielskim futbolu. Jednych kibice uwielbiają, innych nienawidzą. Tajski miliarder Vichai Srivaddhanaprabha z cała pewnością należał do pierwszej grupy.
Parafrazując słynne powiedzenie, że żaden piłkarz nie może być ważniejszy niż drużyna, żaden prezes (właściciel) nie może być ważniejszy niż klub. I Srivaddhanaprabha taki właśnie był. Stanowił przeciwieństwo choćby właściciela Cardiff City, malezyjskiego biznesmena Vincenta Tana, który postanowił zmienić nawet barwy tego klubu.
Słyszałem wypowiedzi kibiców Leicester City w telewizji Sky News. Wszyscy wypowiadali się bardzo ciepło o Srivaddhanaprabhie, nie starającym się nigdy wyrastać ponad klub, który w 2010 roku kupił za 39 milionów funtów. Sześć lat później osiągnął coś, co wydawało się absolutnie niemożliwe. Leicester City został mistrzem Anglii, pozostawiając za plecami znacznie zamożniejsze i sławniejsze kluby z Manchesteru, Londynu czy Liverpoolu.
Dlatego bramkarz Kasper Schmeichel napisał na Twitterze, że Srivaddhanaprabha pomógł spełnić jego marzenia. Nie tylko jego, ale wszystkich związanych z klubem, od piłkarzy i trenerów zaczynając, a na kibicach kończąc. Nie sądzę, by w przewidywanej przyszłości drużyna z Leicester była w stanie ów sukces powtórzyć.
Dzięki zdobyciu tytułu mistrzowskiego Srivaddhanaprabha zapisał się w najlepszy możliwy sposób w historii klubu i miasta. Ale mieszkańcy i kibice pamiętają go także z innych powodów. Dofinansowywał miejscowy dziecięcy szpital. Potrafił dopłacać kibicom do biletów na mecze wyjazdowe. Gdy w ubiegłym roku obchodził sześćdziesiąte urodziny, ufundował sześćdziesiąt sezonowych karnetów dla sympatyków Leicester City.
Książę William, następca angielskiego tronu, uznawany był za przyjaciela Srivaddhanaprabhy, a składając kondolencje po jego śmierci stwierdził, że „miał szczęście znać go tyle lat”. Kondolencje rodzinie złożyła też brytyjska premier Theresa May.
Srivaddhanaprabha z pewnością będzie miał w Leicester pomnik. Może stadion nazwany zostanie jego imieniem? Kibice pamiętać o nim będą zawsze. Choć zamiast ciepło go wspominać, woleliby znów zobaczyć, jak siada w loży honorowej na King Power Stadium na najbliższym meczu ukochanej drużyny...
▬ ▬ ● ▬