2018-05-28
Nigdy nie zostaniesz sam?
Nie milkną komentarze po finale Ligi Mistrzów. Można stwierdzić, że pod jednym względem jego scenariusz okazał się wymarzony dla… Liverpoolu.
To był z pewnością jeden z tych finałów, których się nie zapomina. Może nie tak szczególny jak choćby w Stambule w 2005 roku, też z Liverpoolem w głównej roli, ale również godny zapamiętania.
Tak jest zawsze, gdy dzieje się coś wyjątkowego. A w Kijowie działo się na pewno. Choć tym razem mecz miał raczej nie bohaterów, ale przede wszystkim anty-bohatera. Gdy ktoś po latach spróbuje odkurzyć związane z nim wspomnienia, na pierwszy plan wysunie się bez wątpienia zapłakana twarz bramkarza Lorisa Kariusa.
Podziękował za wsparcie kibicom Liverpoolu, którzy tuż po meczu starali się go pocieszać z trybun, mimo że dwa fatalne błędy popełnione przez niemieckiego bramkarza zadecydowały o porażce ich drużyny w wymarzonym finale.
Ja mecz zapamiętam głównie ze względu na tych kibiców właśnie! Choć niczym mnie nie zaskoczyli. Zobaczyłem dokładnie to, czego się spodziewałem. Gdy tuż przed rozpoczęciem gry z głośników popłynęły pierwsze takty piosenki „You’ll Never Walk Alone”, na wszystkich sektorach na łuku za jedną z bramek szaliki poszły w górę i zaczął się koncert na kilkadziesiąt tysięcy gardeł.
Kibice Realu siedzący po przeciwnej stronie stadionu starali się go zakłócić intonując swoją piosenkę. Ale szło im kiepsko, więc szybko przestali. I dobrze, bo „You’ll Never...” w oryginalnym wykonaniu przyjezdnych z Liverpoolu to jest coś, czego każdy kibic w swoim życiu powinien doświadczyć.
Gdyby urządzić rywalizację w Lidze Mistrzów dotyczącą dopingu na trybunach, do Kijowa na pewno nikt z Madrytu by nie przyjechał. Niby po co? Real to w kibicowskiej hierarchii trzecia, czwarta liga. A może jeszcze niżej? „Teatralni widzowie” specjalnie na finale się nie przemęczali. Dopiero kiedy zrobiło się 3:1, zaczęli trochę wariować. Na ich tle Liverpool zalicza się do prawdziwej Super Ligi!
Gdyby Karius występował w barwach Realu, po meczu zamiast prób wsparcia, żegnałyby go najpewniej powiewające na trybunach białe chusteczki. Jednak bardziej od niemieckiego bramkarza szkoda mi było właśnie tych prawdziwych kibiców. Widziałem wielu z nich w nocy po finale. Zrobiło się już trochę chłodno, a oni skuleni w koszulkach z krótkim rękawkiem i szortach, spali na posadzce głównej hali dworca kolejowego w Kijowie. Poczekalnia otwierana tylko za specjalną opłatą – takie zwyczaje.
Dla nich wyprawa na drugi koniec Europy miała coś ze szkoły przetrwania. Ze względu na koszty noclegów rozpoczęli drogę powrotną do domu pociągiem o szóstej rano jadącym do polskiego Przemyśla.
Wyobrażam sobie, jak musieli być zawiedzenie po finale, ale wsparli pechowego bramkarza, zamiast go wygwizdać. Ostatecznie nie zrobili niczego szczególnego, bo przecież to… wymarzony scenariusz. Czyż „You’ll Never Walk Alone” nie znaczy w wolnym tłumaczeniu – nigdy nie zostaniesz sam? Idealna okazja, by przekuć słowa w czyn.
Angielskie media już zawyrokowały – okazać Kariusowi szacunek i pokazać drzwi. Czy posłuchają go szefowie klubu? Jeśli pozwolą zostać w Liverpoolu, lepszego miejsca, by się odbudować czując wsparcie kibiców, nie znajdzie!
▬ ▬ ● ▬