Nieważne w jakiej grasz lidze

Fot. Trafnie.eu

W Warszawie odbył się finał Pucharu Polski, w którym Wisła Kraków mierzyła się z Pogonią Szczecin. Emocji było mnóstwo. I na boisku, i na trybunach.

A te emocje towarzyszyły finałowi na długo zanim się rozpoczął. Już kilka tygodni wcześniej podgrzano atmosferę informacją, że kibice Wisły mogą nie wejść na stadion, bo mają zakaz wyjazdowy za rozróby w rozgrywkach pucharowych w poprzednim sezonie. Ostatecznie został jednak uchylony.

Ale jeszcze w dniu meczu pojawiły się kolejne niepokojące informacje o potencjalnym bojkocie, tym razem w wykonaniu kibiców Pogoni. Nie podobała im się obecność policji w strefie kontrolnej pod stadionem, co uznali za złamanie wcześniejszych ustaleń w tej kwestii. Na szczęście ten problem też udało się rozładować i trybuny były pełne. To znaczy prawie, bo puste pozostały tak zwane sektory buforowe. Pozostałe zajęli sympatycy obu klubów. W sumie finał obejrzało oficjalnie 47 506 widzów.

Już kilkadziesiąt minut przed meczem sektory za bramkami robiły niesamowite wrażenie. Po jednej stronie wszyscy ubrani z czerwone koszulki, po drugiej w bordowe, oczywiście związane z barwami obu klubów. W trakcie meczu cały czas żywiołowy doping nie milknący nawet na moment, urozmaicany barwnymi oprawami w tle (widoczny na zdjęciach na końcu tekstu).

I do tego kibice nie wyzywały się nawzajem w różnych przyśpiewkach, choć obie grupy za sobą przecież nie przepadają. Nie dochodziło też do żadnych problemów na przykład na głównej trybunie, gdzie sympatycy Wisły i Pogoni siedzieli obok siebie, a właściwie jedni między drugimi,w odróżnieniu od tych odseparowanych wyraźnie za bramkami.

Oczywiście przy okazji zaprezentowano też pokaz rac, a speaker kilka razy bezskutecznie apelował:

„Przypominamy, że używanie środków pirotechnicznych na stadionach w Polsce jest prawnie zakazane, za co grożą wysokie grzywny i zakazy stadionowe”.

Ale chyba tylko naiwni mogli wierzyć, że ktoś tych apeli posłucha i przed meczem, i w jego trakcie. Zdążyłem się przyzwyczaić, że żaden finał Pucharu Polski bez odpalania rac odbyć się nie może. Już taka rodzima tradycja.

Emocje z trybun znalazły odzwierciedlenie w boiskowych wydarzeniach. Za faworyta uważano Pogoń, co mogło jej wróżyć jak… najgorzej. Bo finałów się nie gra, finały się wygrywa. W jednym meczu mającym swoją specyfikę, bez większego znaczenia jest kto występuje w jakiej lidze. Liczy się wyłącznie dyspozycja dnia.

Dlatego nie było specjalnie widać, że Wisła gra w drugiej lidze zwanej pierwszą, czyli o poziom niżej od Pogoni. Już w dwudziestej sekundzie wywalczyła pierwszy rzut rożny, a do przerwy stworzyła sobie więcej okazji do strzelenia bramki, choć ich nie wykorzystała. Skuteczniejsza okazała się za to Pogoń, która w drugiej połowie wyszła na prowadzenie po golu Efthumisa Koulourisa.

Mecz może nie był zachwycający, za to sama jego końcówka wręcz pasjonująca. W ostatniej minucie Goku Román mógł doprowadzić do wyrównania, ale jego strzał wybił sprzed linii bramkowej Mariusz Malec. Ale w dziewiątej minucie doliczonego czasu gry, w ostatniej akcji (!), Wisła jednak wyrównała dzięki trafieniu Eneko Satrústequiego. Sektory z kibicami za jedną z bramek oszalały ze szczęścia, za drugą ucichły.

Jeszcze chwilę wcześniej wydawało się, że Pogoń wreszcie zdobędzie pierwsze trofeum w historii klubu. To był jej czwarty finał Pucharu Polski i miał być pierwszy wygrany. Ale patrząc na jej grę od początku meczu wydawało się, że mentalnie nie do końca dojechała na mecz do Warszawy, być może przytłoczona świadomością, że musi tę fatalną passę wreszcie przełamać. Chyba dlatego wyrównująca bramka zdobyta w takich okolicznościach musiała ją dobić.

Potwierdzeniem tej tezy był drugi stracony gol na początku dogrywki po koszmarnym błędzie przy wyprowadzaniu piłki przez Leo Borgesa. Przejął ją Ángel Rodado i nie zmarnował okazji dająć, jak się później okazało, Wiśle zwycięstwo. Pogoń do końca atakowała, ale mało przekonująco. Trzeba powiedzieć wprost - w tym dniu na wygraną nie zasłużyła.

Zauważył to też kapitan drużyny ze Szczecina Kamil Grosicki, który przed telewizyjnymi kamerami wyznał, że zagrał „bardzo słaby mecz”, dodając (za: polsatsport.pl):

„Wisła była lepszym zespołem od początku. Mogę tylko przeprosić naszych kibiców, choć wiem, że te słowa teraz mało dla nich nie znaczą. Jesteśmy zawiedzeni”.

Kibice ze Szczecina byli zawiedzeni jeszcze bardziej, skoro wściekli poczęstowali swoich piłkarzy takimi słowami, gdy ci podeszli po meczu pod zajmowaną przez nich trybuną za bramką (za: przegladsportowy.onet.pl):

„Ile można? Ile razy mamy mówić, że nic się nie stało? Mój ojciec mówił i mój dziadek. W c**j się dziś stało! Z kim wy dziś przegraliście? Z Wisłą? Z 6. drużyną w 1. lidze? Co jeszcze przegracie?”

Za to piłkarze Wisły zgotowali na konferencji prasowej trenerowi Albertowi Rudé swoisty alkoholowy prysznic, co stanowi niepisaną tradycję po każdym finale. Gdy już opuścili salę, można było się przekonać, oglądając pozostawione butelki, że wykorzystali w tym celu specjalnie wcześniej przygotowany na tę okazję trunek. To dowodzi, że nieważne jest przed finałem w jakiej grasz lidze. Ważne byś od początku wierzył, że jesteś w stanie go wygrać.

▬ ▬ ● ▬

Galeria