2013-09-30
nie-REAL-ne oczekiwania
Derby Madrytu dla Atletico. Wygrało 1:0 z Realem w lidze, po raz pierwszy od czternastu lat. I do tego na Santiago Bernabeu. Czyli już... drugi raz w tym roku.
Kto był w katedrze w Madrycie? Ja byłem. Położona nieco na uboczu, wygląda jak zwyczajny kościół w jakimś prowincjonalnym mieście. Kto był na stadionie Santiago Bernabeu? Też byłem. Najpierw trzeba opisać gdzie się znajduje – przy Paseo de la Castellana, głównej arterii hiszpańskiej stolicy, ciągnącej się z północy na południe, jak jej kręgosłup. Z racji położenia i znaczenia to prawdziwa (futbolowa) katedra. Jeden z najsłynniejszych stadionów świata najbardziej utytułowanego klubu XX wieku.
Po takim wstępie chyba łatwiej zrozumieć, że nie może funkcjonować normalnie. To jest klub będący więźniem samego siebie. Idealnie pasuje do niego parafraza słów Jose Mourinho z 2010 roku, wypowiedzianych na powitanie, gdy zostawał trenerem:
„Nazywam się Real Madryt ze wszystkimi moimi wadami i zaletami, i nie mam zamiaru się zmieniać”!
Nawet nie może gdyby chciał, bo to stanowiłoby samounicestwienie. Normalny Real nie mieści się w wyobraźni kibiców. Wszystko musi być w nim wielkie (większe niż w Barcelonie), wszystko musi błyszczeć. Dlatego pobił kilka światowych rekordów transferowych. Dlatego kupił tylu piłkarzy, którzy nie do końca byli mu potrzebni.
Czasami zastanawiam się jakim cudem Real dopiero raz zbankrutował. Sprzedał wtedy swój ośrodek treningowy, położony na szczęście niemal w centrum miasta (ceny nieruchomości!), by wyjść z gigantycznych długów.
„Najbardziej wykształconą osobą w Realu jest kobieta sprzątająca toalety” – powiedział kiedyś ówczesny wiceprezes Barcelony Joan Gaspart.
Trochę przesadził z tym jadem, ale rzeczywiście trudno dopatrzeć się wyłącznie racjonalnych decyzji w sposobie zarządzania madryckim klubem. Kto płaci za piłkarza sto milionów euro (Gareth Bale) albo osiem milionów kary za zerwanie kontraktu przez nowego trenera (Mourinho)?
Patrząc co wyrabiają na Santiago Bernabeu, zastanawiam się też, czy sukcesy Realu zależą od… Realu. Od dziesięcioleci kierujący nim ludzie sprawiają wrażenie, że już dawno zostali pozbawieni zdolności do auto refleksji. Dlatego dochodzę do wniosku, że sukcesy osiągają wtedy, gdy akurat najgroźniejsi rywale podejmują jeszcze więcej błędnych decyzji. I jakoś to się kręci kolejny sezon...
W obecnym trochę gorzej. Nowy trener Carlo Ancelotti, po odejściu Jose Mourinho, próbuje sprostać zadaniu. Z miernym skutkiem.
Chyba trzeba się też pogodzić z faktem, że po kilkunastu latach absolutnej dominacji, w mieście znów jest poważny rywal. Rządy nieprzewidywalnego prezesa, furiata Jesusa Gila, doprowadziły Atletico do zapaści. Po raz ostatni było mistrzem w 1996 roku. Wtedy nawet grało w jednej grupie Ligi Mistrzów z Widzewem (ostatni jak dotąd start polskiej drużyny w tych rozgrywkach). Później zaznało goryczy degradacji, i to nie raz. Odrodziło się w 2010 roku wygrywając Ligę Europejską. Real na moment znalazł się w cieniu sąsiada. Naprawdę na moment, bo gdy potwierdzono, że jego trenerem zostanie Jose Mourinho, znów odstawił go na boczny tor, jeszcze przed startem nowego sezonu.
W tym roku przyszło jednak długo oczekiwane zwycięstwo Atletico nad Realem w finale Pucharu Króla. I to na Santiago Bernabeu, gdzie był rozgrywany mecz. Skoro teraz znów go tam ograło, już nie można mówić o przypadku czy szczęściu. Tym bardziej, że w nowym sezonie Atletico nie straciło jeszcze punktu w lidze. Zwyczajnie jest lepsze. Nie wiadomo na jak długo, ale na razie jest.
To boli drugą część miasta, rozkapryszoną sukcesami. Boli, bo musi, nawet bardzo…
▬ ▬ ● ▬