Nie róbmy sobie krzywdy

Fot. Trafnie.eu

Wnioski po dwóch meczach reprezentacji w Lidze narodów nie są zbyt optymistyczne. Komentatorzy odbijają się od ściany do ściany, co nie dziwi.

Nie dziwi, choć powinno, bo przecież sytuacja nowa nie jest, a odnoszę wrażenie, jakby znów większość była totalnie zaskoczona. Ja już się do tego jednak przyzwyczaiłem. Odkąd ogarniam pamięcią historię występów polskiej reprezentacji, towarzyszy jej z reguły rozczarowanie z rzadkimi wstawkami bardziej optymistycznych nastrojów. Czytając i słuchając co się o niej wypisuje i wygaduje po przegranym meczu z Chorwacją odnoszę wrażenie, że potencjał ma znacznie większy niż osiągane wyniki.

Bo czytam na przykład, że „mamy piłkarzy, ale nie mamy drużyny”. Jak nie mamy? Mamy, bo gdybyśmy nie mieli, kto by wygrał w Glasgow kilka dni wcześniej? Wygrał głównie Nicola Zalewski, jednak przy całym szacunku dla jego umiejętności i boiskowej brawury, sam by rady nie dał bez reszty drużyny. Drużyna oczywiście jest, choć nie taka jaką naród sobie wymarzył. I to jest jej największy problem od dziesięcioleci! Wielokrotnie pisałem, że prezentuje średnią klasę europejską, jednak rodacy z uporem maniaka oczekują od niej zdecydowanie więcej, niż jest w stanie im dać.

Bo czyż po mistrzostwach świata w Katarze nie wybuchła histeria, że gra za brzydko, a powinna bardziej ofensywnie? Do dziś się nie doczekałem na szczegóły jak ta bardziej ofensywna gra powinna wyglądać choćby w przegranym wtedy meczu z Argentyną, późniejszym mistrzem świata (!), którego podobno „nie dało się oglądać”.

Grzech pych został szybko ukarany, bo zmienił się trener i w eliminacjach do mistrzostw Europy nikt już o pięknej grze nie myślał. Raczej zaczęły się modły, by się jakoś do finałów w Niemczech wczołgać, bez względu na styl, co się ostatecznie udało. Ale tego dokonał już kolejny trener, co powinno chyba obalać stawianą tezę, że „mamy piłkarzy, ale nie mamy drużyny”. Gdyby była prawdziwa, czy pracowałoby z nią aż tylu trenerów i żaden nie potrafiłby osiągnąć rezultatów na miarę wielkich oczekiwań?

Teraz mamy trenera, który chce się jak najdłużej utrzymywać przy piłce, najlepiej na połowie rywali. Założenie ambitne, bo stwarza znacznie więcej nadziei na równie ambitne konstruowanie i wykańczanie akcji ofensywnych, stanowiących podstawę do uzyskiwania korzystnych rezultatów. Tylko czy wykonalne w konfrontacji z lepszymi rywalami, takimi jak na przykład Chorwacja, skoro nie udało się kilka dni wcześniej nawet ze Szkocją, która wydawała się zespołem z tej samej półki?

Chciałbym, żeby było realne, ale za dużo meczów reprezentacji widziałem, za dużo tych rozczarowujących, bym wymagał od niej więcej niż jest w stanie osiągnąć. Nie wierzę w cuda, ani w żadną cudowną drogę na skróty. Jednym z przykładów takiego myślenia pozostaje od lat wiara w grę dwoma napastnikami, która automatycznie miałaby wykreować nie wiadomo jakie możliwości. Ale po meczu w Glasgow, gdy oceniono, że współpraca Roberta Lewandowskiego z Krzysztofem Piątkiem prawie nie istniała, włączyłem telewizor i usłyszałem wypowiedź jednego z redaktorów, że choć optował od lat za grą dwójką napastników, teraz się z tego wycofuje. Szkoda, że dopiero teraz, bo ja wskazywałem na miałkość tej dyskusji już bardzo dawno.

Równie mocna pozostaje wiara w jakiegoś cudotwórcę. Trener powoła nowego zawodnika, który gdzieś tam w lidze świetnie sobie radzi, i dzięki niemu reprezentacja zacznie grać wreszcie tak, jak powinna. No to powołał Mateusza Bogusza z drugiego, dosłownie, końca świata. I co? Eksperci są jego występem z Chorwacją rozczarowani, a ja rozczarowany ich naiwnością. Gdyby Bogusz miał być tym cudotwórcą, nikt by go z Leeds United nie puścił do Los Angeles. Nie róbmy mu krzywdy, znęcając się ponad miarę po debiucie.

I nie róbmy sobie krzywdy mierząc siły na zamiary. Lepiej zamiar podług sił, wtedy nie trzeba się będzie leczyć z kolejnego kaca.

▬ ▬ ● ▬