Narody (nie)piłkarskie

Fot. Trafnie.eu

Trafiłem na tekst o frekwencji na polskich stadionach. Tytuł intrygujący, ale z wnioskami nie mogłem się zgodzić, postanowiłem więc pochylić się nad tematem.

Po tytule tekstu - „Niewykorzystany potencjał. Dlaczego w Polsce nie chodzi się na stadiony” - można sobie naprawdę wiele obiecywać. Wnioski w nim zawarte, autorstwa Grzegorza Brudnika (został przedstawiony jako „były dyrektor marketingu w kilku polskich klubach”), mają stanowić dowód prawdziwości stawianej tezy. Choćby taki (za: przegladsportowy.onet.pl):

„Z punktu widzenia biznesowego piłka nożna jest klasycznym produktem branży rozrywkowej, która nie zaspokaja podstawowych potrzeb człowieka. Kibic to konsument, o którego trzeba rywalizować z całą masą rozrywki oferowanej dookoła. — Gdyby samo napisanie o meczu powodowało, że ludzie przyjdą na stadion, to wszystkie byłyby pełne, a wiemy, że tak nie jest. To lata zaniedbań, jeszcze z czasów, gdy mecze piłkarskie były jedyną albo jedną z nielicznych dostępnych rozrywek. Wciąż pokutuje myślenie z lat 70. i 80., gdy stadiony były pełne”.

Nie sądzę, by stadiony w „latach 70. i 80.” były pełne. Niektóre były, ale na pewno nie wszystkie, a podawana wtedy frekwencja zdecydowanie zawyżana, bo widzów liczono wyłącznie „na oko”. Choć to może nie jest aż tak ważne, gdy spojrzy się na następny argument:

„Konsumenta, a więc w piłce kibica, trzeba przekonać, że potrzebuje klubu i pójścia na mecz. Największe korporacje na świecie 30 proc. swojego budżetu inwestują w marketing, w polskich klubach to poniżej 10 proc. U nas nie ma prawdziwych specjalistów od marketingu piłkarskiego, ale jeśli kluby przeznaczyłyby na ten cel odpowiedni budżet, to można myśleć o sprowadzeniu ich z zewnątrz. Trzeba umieć ułożyć strategię, znać narzędzia. Fachowcy z korporacyjnym doświadczeniem bardzo szybko powinni poukładać pewne rzeczy w klubach”.

I dalej:

„Klub piłkarski to przedsiębiorstwo. Jeśli ma być profesjonalny, musi mieć profesjonalną ekipę od marketingu. W Polsce 80 proc. budżetu przeznacza się na wypłaty dla piłkarzy, a za resztę trzeba utrzymać wszystko pozostałe. To chore”.

Zgadzam się bez zastrzeżeń, że proporcja wydatków jest chora. Ale gdyby zgodzić się bezkrytycznie z pozostałymi użytymi argumentami można odnieść wrażenie, że jeśli kluby miałyby lepszych marketingowców, na każdym stadionie należałoby natychmiast zacząć budowę kolejnego poziomu trybun, bo tylu chętnych chciałoby oglądać mecze miejscowych drużyn.

Niestety nie jest to moim zdaniem argument trafiony. Prawda bowiem wydaje się bardziej przyziemna, a rzeczywistość zdecydowanie mniej podatna na zmiany. By to zrozumieć, trzeba wręcz zahaczyć o tło kulturowe. Polacy nie są niestety narodem typowo piłkarskim. Nigdy nim nie byli i wątpię, by w przewidywanej przyszłości się takim stali. Już kiedyś wyjaśniałem, że naród typowo piłkarski…

„...tym się różni od nie piłkarskiego, takiego jak polski, że jego przedstawicielom nie zadaje się na początku pytania – czy interesuje się pani/pan piłką nożną? Pytanie idiotyczne, bo przecież wiadomo, że interesują się wszyscy. A pań na pewno interesuje się piłką niewiele mniej niż panów. Dlatego trzeba od razu zacząć od pytania – jakiego klubu jesteś kibicem?”

Podeprę się jeszcze cytatem z biografii Władka Żmudy „A ty będziesz piłkarzem" (Arskom Sport Brokers, 2021):

„We Włoszech wszyscy są kibicami i znają się na piłce, nie tylko mężczyźni, kobiety też. Na mecze chodzą babcie i dziadkowie z wnukami – to rodzinna tradycja, przechodząca z pokolenia na pokolenie. Starsze damy przychodzą wystrojone jak do opery, w chłodniejsze miesiące obowiązkowo w futrach z norek. I siedząc na trybunach, niezwykle emocjonalnie i ekspresyjnie reagują na wszystko, nawet na trybunie dla VIP-ów.

Krzyczą na sędziego – »cornuto«, czyli »rogacz«, co we Włoszech jest dla mężczyzny największą obrazą. Dlatego reakcje części trybun na meczach w Weronie przypominały mi nieco spektakle operowe w Arenie [amfiteatr w Weronie] – w obu przypadkach odpowiednia dla miejsca dramaturgia”.

Sam podawałem kiedyś podobny przykład z Anglii, którego doświadczyłem, gdy…:

„...właścicielka pensjonatu w Birmingham, w którym nocowałem, opowiedziała mi o swojej rodzinie. Ona sympatyzowała z Aston Villą, jej mąż z Birmingham City, albo na odwrót. Mieli dwójkę dzieci jeszcze wahające się, który klub wybrać”.

Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić podobne przypadki w Polsce? Ja nie. Dlatego niestety nie wierzę w zbawienną misję genialnych marketingowców w rodzimych klubach. Mogą poprawić trochę sytuację, ale mentalności swych rodaków nie zmienią i nie sprawią, że piłka nożna stanie się nagle dla nich najważniejsza na świecie, jak dla większości mieszkańców Włoch czy Anglii, że zapanuje wręcz wielopokoleniowa moda na chodzenie na mecze. A skoro nie, nie wierzmy w cuda. Tym bardziej, że nawet w zdecydowanie bardziej rozwiniętych piłkarsko krajach (Włochy) z frekwencją na stadionach też bywa różnie.

▬ ▬ ● ▬