Może się uda...

Fot. Trafnie,eu

Polskie drużyny po raz kolejny nie zagrają w fazie grupowej europejskich rozgrywek pucharowych. To już niestety żadna niespodzianka. 

Ostatnią, która próbowała jeszcze przebić się do fazy grupowej Ligi Europejskiej była Legia. Po bramkowym remisie w Warszawie nikt rozsądny nie mógł oczekiwać łatwego meczu w rewanżu z Rangersami w Glasgow. No i łatwy nie był. Raczej marny do oglądania dla postronnego kibica. A skończyło się jak zwykle, niestety.

Legia szczyciła się serią siedmiu meczów w eliminacjach do Ligi Europejskiej bez straty gola. Straciła pierwszego i ostatniego w doliczonym czasie gry ostatniego meczu, co oznaczało porażkę i odpadnięcie z rozgrywek. Tylko, błagam (!), niech mnie nikt nie próbuje przekonywać, że tak niewiele jej zabrakło...

Zabrakło czego? Szczęścia? Miała go aż nadto. Bramkę zdobył najlepszy strzelec Rangersów Kolumbijczyk Alfredo Morelos. Z kilku metrów uderzył celnie piłkę głową. Mógł, czy nawet powinien to zrobić już w dziesiątej minucie. Też z kilku metrów, też strzelał głową, ale obok słupka.

To były dwie najdogodniejsze okazje do zdobycia bramki w meczu. Nie przez przypadek obie stworzyli piłkarze gospodarzy. Mieli przygniatającą przewagę. Pozwalali Legii rozgrywać piłkę na jej połowie, choć też nie za długo. Gdy naciskali, często głównym rozgrywającym stawał się z konieczności bramkarz Radosław Majecki wybijając ją poza środkową linię.

Nie muszę dodawać, że trudno tak zbudować akcje bramkowe, a jeszcze trudniej zdobyć gola potrzebnego do awansu. Czyli taktyka Legii opierała się na zasadzie – może się uda. Może się uda przeszkadzać rywalom, może się uda dociągnąć do dogrywki, może się uda wygrać serię rzutów karnych. Udawało się tylko to pierwsze i tylko w podstawowym czasie gry.

Na resztę Legii po prostu nie było stać. Za mały potencjał, by ograć Rangersów, czyli drużynę co najwyżej solidnych rzemieślników w europejskiej skali. I tak za dużo dla drużyny z kraju, której kibice kolejny sezon będą oglądali fazę grupową dwóch europejskich rozgrywek pucharowych tylko w telewizji.

Trochę mnie irytują komentarze, że „takie porażki bolą najbardziej”. Czyli takie ze straconą bramką w samej końcówce. Być może, ale proszę sprawdzić ile statystycznie pada bramkę w końcówkach meczów. Całkiem sporo. Czy gdyby zdobywca tej jedynej w Glasgow strzelił ją nie w doliczonym czasie, ale już w dziesiątej minucie, bolałoby mniej? Jeśli komuś odpowiedź twierdząca poprawi samopoczucie, gratuluję.

Mnie raczej nie poprawi. Zamiast mówić o straconych bramkach, wolę mówić o strzelonych. A skoro Legia nie potrafiła zdobyć żadnej w dwóch meczach z Rangersami, trudno wierzyć, że nastąpi cud i awansuje do fazy grupowej. Cuda zdarzają się bowiem rzadko, szczególnie w przypadku polskich drużyn.

▬ ▬ ● ▬