2018-05-17
Mogliśmy go kiedyś mieć za darmo
W Lyonie odbył się finał Ligi Europejskiej. Co może mieć z nim wspólnego… Robert Lewandowski. Jak się trochę poszpera, okaże się, że może.
Atletico Madryt pokonało 3:0 Olympique Marsylia. Teoretycznie mecz i wynik niczym nie zaskoczyły. Wygrali ci, którzy mieli wygrać. Czy nie za wysoko? To już kwestia dyskusji. Trudno opierać nadzieję Marsylii na sukces jedynie na sytuacji stworzonej już w pierwszej akcji, bo została wyraźnie zmarnowana.
Gdy przegrywała 0:2, piłka po strzale głową jej rezerwowego trafiła w słupek. To właściwie wszystko, czyli za mało, by marzyć o zwycięstwie w finale europejskiego pucharu. Nawet, gdy jest to ten gorszy puchar, przez niektórych wręcz trochę lekceważony.
Biorąc pod uwagę wyraźną różnicę potencjału drużyn, Marsylia miała szansę nawiązać walkę z Atletico tylko wtedy, gdyby każdy element w jej grze funkcjonował perfekcyjnie. A pierwszą bramkę strzeliła sobie praktycznie sama.
Atletico w swoim stylu potrafiło wyczekać na odpowiedni moment, by zadać cios. Tym momentem był błąd w rozgrywaniu piłki przed własną bramką przez Marsylię. Wszyscy pastwią się nad jej obrońcą Zambo Anguissa, który źle przyjął piłkę czy raczej w ogóle jej nie przyjął, umożliwiając rywalom zdobycie gola. Ale dla mnie współwinnym był bramkarz Steve Mandanda. Dokonał bardzo ryzykownego wyboru podając ją do zawodnika, do którego podawać nie powinien. Gdy obejrzy się powtórkę tej sytuacji widać wyraźnie, że miał lepsze opcje.
Do tego Marsylia straciła jeszcze swoją gwiazdę. Dimitri Payet doznał kontuzji i gdy schodził z boiska ryczał jak dziecko. Nie mógł powstrzymać łez także po końcowym gwizdku, kiedy puchar odbierali rywale. Za dużo problemów naraz, by poradzić sobie z Atletico potrafiącym z bezwzględnością cynicznego mordercy wykańczać przeciwników.
Przed dwoma laty w finale mistrzostw Europy Francja grała w Paryżu z Portugalią, a po starciu z Payetem boisko musiał opuścić Cristiano Ronaldo. Jego koledzy poradzili sobie sami, zdobywając zwycięską bramkę i tytuł mistrzowski. Marsylia ma ciągle za mały potencjał, by poradzić sobie bez swojej gwiazdy z taką drużyną jak Atletico. Tym bardziej, gdy gwiazda rywali radziła sobie tego dnia znakomicie.
Antoine Griezmann, bo o nim mowa, był bohaterem finału zdobywając dwie bramki. Ten mecz miał dla niego wyjątkowy podtekst. Urodził się i wychował w miasteczku Mâcon, położonym zaledwie siedemdziesiąt kilometrów od Lyonu, w którym odbywał się finał. Czyli grał praktycznie u siebie.
Paradoks polega na tym, że w charakterze gościa. Podobno miejscowy klub Olympique Lyon nie chciał kiedyś Griezmanna ze względu na jego mizerne warunki fizyczne. Inne francuskie kluby też go nie chciały, więc spróbował szczęścia w Hiszpanii. Z powodzeniem, najpierw w Realu Sociedad San Sebastian, potem w Atletico. Za moment prawdopodobnie Barcelona wyłoży za niego gigantyczne pieniądze. Ciekawe czy ktoś w Lyonie oglądając środowy finał pokusił się o konkluzję – mogliśmy go kiedyś mieć praktycznie za darmo!
Pora wyjaśnić co z tym wspólnego może mieć Lewandowski. Otóż od razu nasunęło mi się pewne skojarzenie. Czy ktoś wie dlaczego gwiazdor Bayernu zaczynał karierę wręcz w spartańskich warunkach w młodzieżowym klubie Varsovia, którego jedyne boisko nazywano „kartofliskiem”? Otóż dlatego, że nie chciały go większe warszawskie kluby (Legia, Polonia)! Był za drobny, brakowało drużyny dla jego rocznika. Przygarnął go w Varsovii trener Marek Siwecki i pozwolił trenować z dwa lata starszymi chłopcami.
Gdy dziś Lewandowski zdobywa kolejną bramkę dla reprezentacji Polski na PGE Narodowym, ciekawe czy ktoś w Warszawie oglądając jego popisy zdobędzie się na refleksję - mogliśmy go kiedyś mieć za darmo!
▬ ▬ ● ▬