Mimo wszystko chwilo trwaj

Fot. Trafnie.eu

Czas mknie jak błyskawica. Minął już tydzień od mojego przyjazdu do Kataru. Sporo się w tym czasie działo, więc można pokusić się o kilka refleksji.

Zacznę od pogody, bo na nią narzekałem najbardziej zaraz po przyjeździe, gdy po wylądowaniu w środku nocy duchota była straszna. W następnych dniach temperatura nieco spadła, już nie przekracza trzydziestu stopni, więc nie jest źle, da się normalnie funkcjonować. I nawet grać bez problemu w piłkę o godzinie 13:00. Właśnie o takiej odbył się mecz, refleksjami z oglądania którego za chwilę się podzielę. Na stadionach jest bowiem znacznie chłodniej niż wokół nich, oczywiście za sprawą klimatyzacji.

Piłkarze pewnie są zadowoleni, bo łatwiej w takich warunkach grać, ja nie za bardzo. Zastosowane rozwiązanie stanowi bowiem rodzaj pułapki. Wybierając się na mecz bezpieczniej zabrać ze sobą solidną bluzę, nawet z kapturem. Za klimatyzacją nigdy nie przepadałem, więc wspomniana bluza jest dla mnie już wyposażeniem obowiązkowym w plecaku w gorącym Katarze.

Teraz o ludziach, czyli Katarczykach. Są niesłychanie uprzejmi dla przyjezdnych, zawsze uśmiechnięci i do tego każdy mówi po angielski. Nie spotkałem kogoś, kto by nie mówił, więc z porozumiewaniem się nie ma najmniejszego problemu.

Choć powinienem chyba bardziej precyzyjnie napisać, że chodzi o mieszkańców Kataru. W tym kraju jest mnóstwo cudzoziemców i uświadomiłem sobie, że codziennie stykam się z nimi, choćby ze sprzedawcami w sklepach, nie zastanawiając się skąd pochodzą. A uświadomiłem to sobie w piątkowy poranek, czyli w dniu wolnym od pracy w muzułmańskim Katarze. Wtedy wolne musi mieć też wielu cudzoziemskich pracowników.

Kilkunastu spotkałem na wielkim wyasfaltowanym placu znajdującym się niedaleko mojego hotelu w dzielnicy Al Sadd. Rozstawili na nim zielone plastikowe pachołki tworząc wielkie koło, a na samym środku ustawili dwie braki składające się z trzech palików. Zrozumiałem, że trafiłem na mecz krykieta, a pachołki zaznaczają krawędzie boiska, które jest okrągłe. Gdy przechodziłem koło niego zagadnąłem jednego z zawodników. Okazało się, że to pochodzi ze Sri Lanki, gdzie ta dyscyplina jest szalenie popularna, jako spuścizna dawnej brytyjskiej władzy kolonialnej. Dla niego i jego kolegów z drużyny krykieta na pewno świat nie kończy się na piłce nożnej.

Dla mnie jednak od kilku dni się kończy. I w ten sposób dotarłem do głównego tematu, bo chyba czas wreszcie zająć się piłką. Jestem pod wrażeniem dotychczasowego przebiegu mistrzostw świat, co piszę po obejrzeniu na żywo już jedenastu meczów w ciągu sześciu dni. Ustanowiłem w ten sposób rekord życiowy. Nie przypominam sobie, żebym wcześniej zaliczył kiedykolwiek podobną dawkę. Na razie nie jest śmiertelna, więc w planach następne mecze.

Miałem to szczęście, że trafiłem na kilka naprawdę emocjonujących czy wręcz pasjonujących. Na razie na mojej liście bezapelacyjnie prowadzi starcie Argentyny z Arabią Saudyjską. Nie będę uzasadniał po raz drugi dlaczego, wrażeniami już się podzieliłem. Ale kilka kolejnych wcale od wspomnianego nie odstępowało poziomem atrakcji: Niemcy – Japonia, Brazylia – Serbia czy Iran - Walia.

Wspomniałem o tych, w których działo się mnóstwo i na boisku, i na trybunach. Bo przecież kibice są integralną częścią widowiska. Dlatego pod koniec ostatniego w wymienionych meczów, który mam świeżo w pamięci, bo obejrzałem go w piątek, piłkarze obu drużyn wykonywali gesty w kierunku sektorów, na których siedzieli ich sympatycy, by zachęcić do jeszcze intensywniejszego dopingu. Szukali w ten sposób dodatkowego wsparcia, bo wtedy już oddychali rękawami, jak to się po piłkarsku mówi.

Mecz rozgrywany był bowiem na niewiarygodnym poziomie intensywności. Zastanawiałem się jeszcze w pierwszej połowie, czy piłkarze wytrzymają szaleńcze tempo i niezwykle zaciętą grę, którą prowadzili od początku, a która musiała kosztować ich mnóstwo energii. W drugiej połowie tempo tylko nieznacznie siadło. Za to emocji było jeszcze więcej – dwie bramki zdobyte w końcówce przez Irańczyków, do tego czerwona kartka dla bramkarza Walijczyków.

A na trybunach coś pomiędzy wybuchem wulkanu a trzęsieniem ziemi. Dosłownie pulsowały emocjami. Gdy uświadomiłem sobie, że jestem na tym stadionie, czyli w samym środku akcji, pomyślałem – chwilo trwaj! Ale mój entuzjazm został dość szybko i skutecznie ostudzony.

Po kolejnym piątkowym meczu, Holandii z Ekwadorem, miałem okazję porozmawiać w Mixed Zonie, czyli strefie udzielania wywiadów, z Virgilem van Dijkiem. Może słowo „porozmawiać” jest pewnym nadużyciem, bowiem udało mi się zadać mu jedno pytanie i to pewnych pertraktacjach. Holenderski gwiazdor na propozycję pytania odpowiedział:

„Zależy jakie”.

Zapytałem go, czy dla niego ten turniej też jest wyjątkowy. Stwierdził tak:

„To tylko dwie drużyny osiągnęły niespodziewane wyniki – Arabia Saudyjska i Japonia. Pamiętajmy, że mistrzostwa to turniej...”

Nie dawałem za wygraną:

„Ale Kanada też mi się podobała”.

A Van Dijk znów mocno sprowadził mnie na ziemię:

„I co z tego, skoro przegrała z Belgią i nie zdobyła punktów. Mistrzostwa to turniej i wszyscy chcą awansować do następnej rundy, my też. I to się liczy, a nie jedno zwycięstwo”.

Z takim grajkiem jak Van Dijkiem nie będę przecież polemizował. Ale mimo tego jednak – chwilo trwaj!

▬ ▬ ● ▬