2014-01-05
Kooperant podwykonawczy zmienił lidera
Spodziewana niespodzianka stała się faktem. Czyli zakończył się jeden z najdłuższych seriali transferowych w historii piłki nożnej. Z naszym orłem w głównej roli.
Wczoraj o godzinie 19.00 na oficjalnej stronie Bayernu wreszcie pojawiła się informacja, że Robert Lewandowski zostanie pierwszego lipca zawodnikiem klubu z Monachium, z którym podpisał pięcioletni kontrakt.
„Jest jednym z najlepszych napastników na świecie. Wzmocni skład Bayernu, podnosząc jego wartość” – stwierdził przewodniczący rady nadzorczej klubu Karl-Heinz Rummenigge.
Przyznam, że nie spodziewałem się tak szybkiego potwierdzenia tego, o czym wszyscy i tak wiedzieli od dawna. Pamiętam przecież co działo się w podobnej sytuacji z Mario Götze. Myślałem, że Bayern oszczędzi swojemu kolejnemu zawodnikowi nieprzyjemnych przeżyć. Ale gdy wczoraj zobaczyłem jak zamaskowany osobnik (spod czapki i szalika widać było tylko oczy) przemyka po testach medycznych w Monachium do samochodu, zrozumiałem, że odwlekanie tego byłoby komiczne.
Pomyliłem się, gdy napisałem w czerwcu, że Lewandowski w Borussii już nie zagra, że będzie najwyżej obcym ciałem w drużynie, nieakceptowanym przez kibiców (kto jeszcze dziś w mediach przyzna się z własnej nieprzymuszonej woli do pomyłki?!). A jednak to małżeństwo, łączone na siłę po przeżytej zdradzie, funkcjonowało całkiem nieźle. Ale tylko dlatego, że polski napastnik miał argumenty nie do podważenia – strzelane bramki. Do końca sezonu nic innego mu nie pozostaje jak zdobywać ich jeszcze więcej. Bo tych kilka ostatnich miesięcy w Dortmundzie nie będzie dla niego łatwych.
Początek w Monachium też łatwy nie będzie. Transfer to zawsze ryzyko dla obu stron. Nikt nigdy nie może zapewnić, że dany piłkarz idealnie wkomponuje się w nową drużynę. Nawet tak znakomity napastnik, nie bójmy się tego powiedzieć – światowej klasy, jak Lewandowski. Czyli… kooperant podwykonawczy dużego niemieckiego lidera, że posłużę się moim ulubionym określeniem autorstwa pewnego posła PiS. Ten kooperant zamienił jednego z liderów branży piłkarskiej na największego lidera. Został zawodnikiem najlepszego obecnie klubu na świecie. Wdrapał się na sam szczyt. A utrzymać się na nim, w żadnej branży, nie jest łatwo.
Ale jak w życiu – coś za coś. Jeśli rzeczywiście (tak twierdzi „Bild”) będzie zarabiał 11 milionów euro rocznie, musi być gotowy na każde wyzwania. Nawet i takie, gdy każą mu usiąść na ławce rezerwowych. Bayern to klub z najwyższej półki, w którym nawet największe gwiazdy muszą brać pod uwagę taką możliwość.
Zanim wczoraj gruchnęła wieść o transferze Lewandowskiego, wszystkie polskie dzienniki zaczynały się od relacji z pogrzebu Wojciecha Kilara. Uroczystość miała charakter państwowy, co najlepiej świadczy, że był jednym z najwybitniejszych współczesnych Polaków. Światowej sławy kompozytor, twórca muzyki symfonicznej i filmowej.
Przypomniało mi się spotkanie z nim w październiku 2002 roku, w hallu hotelu „Victoria” w Warszawie. Mieszkała w nim reprezentacja Polski, która sposobiła się do meczu eliminacyjnego z Łotwą pod wodzą nowego selekcjonera Zbigniewa Bońka. Dlatego był tam tłum dziennikarzy. Boniek udzielał ostatnich wywiadów przed wejściem do windy. Tak samo jak jego zawodnicy. Czasy były inne, nikt jeszcze nie słyszał o briefingach prasowych, nie dostawał sms-ów od rzecznika z informacjami o nich. Dlatego dziennikarze jednym piłkarzom nie dawali wejść do windy, innych próbując ściągnąć na dół, prosząc o pośrednictwo Bońka.
Między nimi spokojnie przechodził Wojciech Kilar. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Rozwiany biały włos, szczupła twarz. Nie mogło być żadnych wątpliwości – NA PEWNO ON! W Filharmonii Narodowej w Warszawie właśnie trwały przygotowania do koncertów z okazji jego siedemdziesiątej rocznicy urodzin. Miał pecha, bo potrafił lepiej komponować, niż grać w piłkę. Dlatego nadmiar popularności na pewno nigdy mu nie ciążył.
Był zdeklarowanym kibicem Ruchu Chorzów. Mam nadzieję, że sympatycy „Niebieskich” nie zapomną o nim na pierwszym wiosennym meczu przy ulicy Cichej…
▬ ▬ ● ▬