2020-11-27
Drużyna ostatniej akcji
Lech Poznań przegrał 1:2 ze Standardem w Liege w meczu Ligi Europejskiej. Choć to trzecia porażka w czwartej kolejce rozgrywek, znacznie gorsze jest co innego.
Czego można oczekiwać po przerwie od drużyny, która w pierwszej połowie prawie nie przekraczała linii środkowej? Raczej niewiele, no chyba, że zdarzy się coś wyjątkowego. I w meczu w Liege się zdarzyło. Tą drużyną głównie się broniącą był Lech. Dlatego nieco zabawnego kontekstu nabrały słowa jego trenera Dariusza Żurawia wypowiedziane przez starciem ze Standardem, że wicemistrz Polski będzie chciał zdominować grę, bo tak już ma.
Skończyło się na deklaracji, bowiem w pierwszej połowie zdołał oddać jeden strzał, mocno niecelny zresztą. Gospodarze dwa razy zagrozili bramce Filipa Bednarka, ale ten spisał się bez zarzutu, więc drużyny schodziły na przerwę przy bezbramkowym remisie.
W pierwszej połowie ważniejsze od sytuacji bramkowych było jednak zupełnie co innego. Już w doliczonym czasie gry napastnik Standardu Obbi Oularé wyleciał z boiska. Dwa razy skakał do główki mocno pracując rękami. Za mocno, bo pokiereszował nieco twarze rywali. Dwa razy zobaczył więc żółtą kartkę, czyli musiał ujrzeć i czerwoną.
To było właśnie coś wyjątkowego zupełnie odmieniające przebieg meczu w drugiej połowie. Bo ten stał się wyrównany, a Lech zdołał strzelić bramkę. Miał wtedy właściwie wszystkie atuty w ręku – wymarzony wynik i przewagę zawodnika. Czego można oczekiwać więcej? Zimnych głów, które tak pokierują grą, by wykorzystać niespodziewaną szansę stworzoną przez mało odpowiedzialnego rywala i dowieść korzystny wynik do końca.
Jak to więc możliwe, że Lech przegrał mecz, który mógł, czy nawet powinien wygrać? Do tego potrzebne było spełnienie kilku warunków. Najpierw najbardziej kreatywny zawodnik Pedro Tiba tym razem za bardzo uwierzył w swą kreatywność, wdając się w niepotrzebny drybling na środku boiska. Stracił piłkę, a kontra Standardu, grającego przecież w osłabieniu, zakończyła się zdobycie wyrównującej bramki.
Następnie siły się wyrównały, gdy obrońca Djordje Crnomarković osłabił Lecha wylatując z boiska za drugą żółtą kartkę. A wtedy się okazało, że jego koledzy grając już bez liczebnej przewagi, znów dali się zdominować rywalom. I jeszcze ta ostatnia minuta…
Niestety Lech w Liege udowodnił, że jest drużyną ostatniej akcji. Tak przegrał mecz ligowy z Legią w Warszawie dając sobie strzelić bramkę w ostatniej akcji meczu właśnie. Tak samo było z Rakowem w Poznaniu. I smutna tradycja została podtrzymana w Belgii. Piłkarze Żurawia stracili gola i po chwili mecz się zakończył. Trudno mówić o pechu, trudno mówić o koszmarze. To niestety stało się normą w wykonaniu Lecha. Trzy razy z rzędu nic nie może stać się przez przypadek.
Jeszcze bardziej dołująca jest refleksja, że drużyna z Poznania była w stanie rywalizować jak równy z równym ze Standardem, czyli naprawdę mocno przeciętną drużyną europejską, tylko wtedy, gdy grała z przewagą jednego zawodnika! Dlatego podziwiam tych, którzy liczyli na jej awans do fazy pucharowej rozgrywek, czy nadal widzą „cień szansy”. Nawet nie chce mi się tego „cienia” analizować, bo nie straciłem kontaktu z rzeczywistością.
▬ ▬ ● ▬