2015-04-16
David Luiz? NIEEEEEEEEEE!
Nie wymagajmy od piłkarzy więcej niż potrafią. Wydawało mi się, że to hasło należy spopularyzować w Polsce. Okazuje się, że także poza jej granicami.
Bohaterem środowych meczów Ligi Mistrzów stał się brazylijski obrońca David Luiz. Niestety negatywnym. Miałem okazję przypatrywać mu się z bliska podczas ubiegłorocznych finałów mistrzostw świata w jego ojczyźnie. Brazylijczycy go uwielbiają. Ja też darzę wielką sympatią, bo David Luiz z pewnością na nią zasługuje. Choć wyraźnie rozdzielam dwie strefy – boisko i resztę.
Jeśli chodzi o tą pierwszą, już przed dwoma laty, przy okazji Pucharu Konfederacji, trochę się po nim przejechałem po meczu półfinałowym z Urugwajem:
„David Luiz tak mocno trzymał za koszulkę Diego Lugano, że aż mu ją rozdarł pod szyją, zanim ten padł w polu karnym. Przestaję się dziwić Jose Mourinho, że chce się podobno pozbyć brazylijskiego obrońcy z Chelsea przy najbliższej dogodnej okazji. Nie wiem czy Luis Felipe Scolari nie powinien go wymiksować przynajmniej z podstawowego składu reprezentacji. Mam przeczucie, że za rok może wywinąć jakiś numer w najmniej oczekiwanym momencie mistrzostw świata…”
Minął rok i na tych mistrzostwach miał wątpliwy zaszczyt wystąpić na środku obrony w meczu półfinałowym z Niemcami, który Brazylia przegrała 1:7. Oczywiście nie był jedynym winnym blamażu, ale to temat na oddzielną rozprawkę. Widziałem jak po końcowym gwizdku płakał na murawie stadionu w Belo Horizonte i na pewno nie ronił łez na pokaz. Szkoda mi go było strasznie jako człowieka, choć nie miałem żadnych wątpliwości ile mu brakuje jako zawodnikowi...
Wcześniej podczas tych finałów David Luiz stał się moim ulubieńcem. Nie na boisku jednak, ale w mixed zonie, czyli strefie udzielania wywiadów po meczach. Zapamiętałem go z niej nie tylko ze względu na bujną czuprynę. Był zdecydowanie najsympatyczniejszy z ekipy brazylijskiej i jako jedyny odpowiadał na pytania po angielsku. Zawsze uśmiechnięty, nikomu nie odmawiał, dlatego tak ciężko było się do niego dopchać. Gdy koledzy z drużyny przemykali do autokaru za jego plecami, dalej zaspakajał ciekawość dziennikarzy, więc z mixed zony wychodził z reguły jako ostatni.
Mając ten obraz w pamięci, w środowy wieczór oglądałem transmisję meczu Ligi Mistrzów - Paris Saint-Germain z Barceloną, gdy w pierwszej połowie kontuzji doznał brazylijski obrońca gospodarzy Thiago Silva. Usłyszałem jak komentatorzy się dziwią, że zastąpi go David Luiz, bo po kontuzji nie jest jeszcze gotowy do gry. Miałem ochotę wtedy krzyknąć tak, by usłyszał trener Laurent Blanc:
„David Luiz? NIEEEEEEEEEEEEEEEEEE!”
Oczywiście z czystej sympatii, bo zdawałem sobie sprawę jak to się może skończyć. Przyznaję jednak - nie przypuszczałem, że skończy się aż tak źle. Wpuszczanie na boisko nieprzygotowanego Davida Luiza, którego umiejętności nawet w pełni dyspozycji pozostawiają sporo do życzenia (szósty na liście „The Telegraph” najbardziej przecenianych piłkarzy świata), było piłkarskim wyrokiem śmierci z opcją natychmiastowej wykonalności. W rolę kata perfekcyjnie wcielił się Luis Suárez. Zdobył dwie bramki, zakładając najpierw Brazylijczykowi dwie „siatki”. Gdy teraz czytam, że David Luiz się skompromitował, apeluję do wszystkich autorów komentarzy - nie wymagajcie od piłkarzy więcej niż potrafią.
▬ ▬ ● ▬
PS: Tekst został opublikowany także na Onet.pl.