Czy to się mogło udać?

Fot. Trafnie.eu

Wszystko pozostawało dzisiaj w cieniu deklaracji Ludovica Obraniaka, że nie chce grać na razie w reprezentacji Polski. A może odwrotnie, że właśnie chce?

Nawet nie będę próbował tego rozstrzygać. Przez media przetoczył się w czwartek nawał informacji dotyczący naturalizowanego reprezentanta Polski urodzonego we Francji. Zaczęło się od tej w „Przeglądzie Sportowym”, gdy Adam Nawałka przyznał, że chciał zaprosić Obraniaka na pierwsze zgrupowanie:

„W moim imieniu zadzwonił do niego Janusz Basałaj (szef Departamentu Mediów PZPN - przyp. red.). Wyjaśnił po francusku, o co chodzi. Ludovic mówi tylko w tym języku. Janusz zapytał, czy chciałby stawić się na najbliższym zgrupowaniu. Odmówił. Powiedział, że nie jest gotowy i ma swoje sprawy”.

A skończyło w polsatsport.pl deklaracją Obraniaka:

„Jeśli trener Nawałka rzeczywiście widzi mnie w kadrze, to super! Trzeba jedynie wyjaśnić kilka spraw i jestem gotów do gry. Jednak na pewno nie będę się nikomu narzucał”.

Między jedną a drugą każdy szanujący się redaktor próbował zająć własne stanowisko w tej sprawie.

Argument Obraniaka związany z narodzinami syna (19 listopada) jest logiczny i, przynajmniej dla mnie, ważniejszy od dwóch meczów towarzyskich reprezentacji. Jego deklarację o gotowości powrotu do kadry trudno uznać za jedynie obłudną. Pytanie brzmi – czy to się jeszcze może udać? Pytanie powinno brzmieć – czy to się w ogóle mogło udać?

Nie zawężałbym tematu jedynie do Obraniaka. Spojrzałbym na niego raczej w szerszym kontekście już wręcz mitycznych „farbowanych lisów”. Sam fakt, że tak są nazywani i tak dużo poświęca się im miejsca, jest znamienny. Dlatego ten eksperyment od samego początku był porażką.

Pamiętam jak różne media próbowały mnie przekonywać, że oto  reprezentację Polski może wzmocnić naprawdę super grajek z Niemiec albo Francji. Grzały ten temat do czerwoności, by mogły się nim dłużej pożywić. Dzięki kadrowiczom z odzysku Polska miała błyskawicznie dokonać jakościowego skoku i pokazać na EURO 2012 co potrafi. Logiczne wydawało się wtedy pytanie – skoro jeden z drugim taki super, dlaczego nie gra w reprezentacji kraju, w którym mieszka?

Niestety piłkarskiej rzeczywistości nie udało się oszukać. Robienie z Obraniaka i innych zbawców polskiej piłki szybko okazało się strzałem w stopę. Stanowili najwyżej uzupełnienie składu, grali na poziomie zbliżonym do pozostałych piłkarzy. Poza jednym wyjątkiem.

Może wielu zaskoczę, ale zawodnikiem naprawdę sporego formatu w momencie debiutu w reprezentacji Polski był Sebastian Boenisch. Pamiętam jego mecz z Australią w Krakowie, gdy chodził jak ekspres po lewym skrzydle. I te dośrodkowania w pełnym biegu na pole karne… Grał znakomicie. Później była kontuzja, po której nie wrócił do wcześniejszej dyspozycji. A jeszcze później krytycy skopali go jak bezpańskiego psa, nie zastanawiając się nawet nad przyczyną słabszych występów w reprezentacji. 

Wobec innych zastosowano łagodniejszą formę Boenischa. W skrócie – „farbowane lisy” rozczarowały. Czy mogły spełnić oczekiwania? Nie, bo te były wobec nich zdecydowanie zbyt wygórowane. Nie mieli szans zbawić polskiej piłki. Ani podczas EURO 2012, ani później. To najwyżej zawodnicy średniej klasy europejskiej, jakich w zachodnich ligach bez liku.   

Lista potencjalnych zbawców jest znacznie dłuższa, niż wielu mogłoby się wydawać. Kto jeszcze pamięta Danny’ego Szetelę? Ja pamiętam, jak próbowano mi wmawiać, że jak nie zagra dla Polski, natychmiast nastąpi koniec świata. Miał być prawie drugim Maradoną (Messi jeszcze wtedy raczkował). Gdzie jest dziś zbawca-Szetela? Jak chcecie, sprawdzajcie. Mnie się nie chce…        

PS (do poprzedniego tekstu):

„Dla mnie Jan Tomaszewski jest obecnie Antonim Macierewiczem polskiego sportu” – powiedział nowy minister sportu Andrzej Biernat. Proste i do bólu dosadne. Trzeba przyznać, że wyjątkowo TRAFNIE to ujął. Brawo! Aż mi wstyd, że sam wcześniej nie wpadłem na takie porównanie…

▬ ▬ ● ▬