Bohater nieoczywisty

W mocno subiektywnym podsumowaniu tygodnia o rekordzistach, o których mówią niemal wszyscy. Znalazłem jeszcze jednego, właśnie zdymisjonowanego.

Bayern Monachium, po sobotnim zwycięstwie nad Borussią Dortmund 3:1, zdobył dziesiąty z rzędu tytuł mistrza Niemiec! To rekord nie tylko Bundesligi, bowiem wcześniej nie dokonała tego żadna drużyna z czołowych pięciu lig europejskich. Najbliżej był Juventus Turyn, który w 2020 roku zdobył mistrzostwo Włoch po raz dziewiąty z rzędu, kończąc na tym swą i tak imponującą serię.

Dziesiąty z rzędu tytuł Bayernu to także dziesiąte mistrzostwo Niemiec Roberta Lewandowskiego. Z monachijskim klubem zdobył jednak „tylko” osiem z rzędu, czyli we wszystkich sezonach, w których występował w tym klubie od 2014 roku. Dwa więcej świętował jeszcze wcześniej z Borussią Dortmund. Jest pod tym względem niedoścignionym rekordzistą wśród polskich piłkarzy.

Tego samego dnia, gdy Lewandowski fetował kolejne mistrzostwo w Niemczech, w polskiej lidze rekord ustanowił Portugalczyk. Flávio Paixão zdobył swojego gola numer 99 i 100 w Ekstraklasie. Czyli jest pierwszym obcokrajowcem, który zaliczył w niej sto trafień. Przy okazji zdobył też tysięczną bramkę dla Lechii Gdańsk w historii jej występów w najwyższej polskiej lidze.

Flávio, jeden braci bliźniaków, wcześniej występował razem z Marco w Śląsku Wrocław. Potem przenieśli się do Gdańska. Marco pokłócił się z trenerem Piotrem Stokowcem i szybko wyjechał z Polski. W odróżnieniu od swego brata, któremu serce skradła pewna Polka. Dlatego zakotwiczył w Gdańsku na dobre i nauczył się nawet trudnego przecież języka ukochanej, mógł więc po polsku udzielać wywiadów po zdobyciu historycznych goli.

Flávio rozpoczął występy w Ekstraklasie, jeszcze w barwach Śląska, w sezonie 2013/14. Dla Lewandowskiego to był już ostatni w barwach Borussii. A dla Seana Dyche’a pierwszy pełny sezon (został zatrudniony w październiku 2012 roku), w którym poprowadził jako menedżer angielską drużynę Burnley FC. Pewnie nie wszyscy go nawet znają, więc zastanawiają się, po co o nim wspominam. Bo to też rekordzista, choć wcale nie taki oczywisty.

Dla wspomnianego Dyche’a pierwszy pełny sezon w Burnley zakończył się awansem do Premier League (!), by po roku z niej spaść, a w kolejnym znów wywalczyć awans. I od sezonu 2016/17 drużyna występuje w angielskiej ekstraklasie już bez przerwy. Chyba szefowie klubu tak się do tego przyzwyczaili, że na osiem kolejek przed końcem obecnego sezonu postanowili zwolnić Dyche’a, gdy jego zespół znajdował się w strefie spadkowej.

Niby nic szczególnego, bo menedżerów (trenerów) w takich momentach najczęściej się zwalnia. Decyzja wydaje się uzasadniona tym bardziej, że z tymczasowym menedżerem, Mikem Jacksonem, Burnley FC zremisował jeden i wygrał dwa mecze wydostając się ze strefy spadkowej!

Choć z drugiej strony, czy ten klub posiada potencjał, by podbić angielską piłkę? Raczej niekoniecznie, trudno więc dziwić się, że broni się przed spadkiem z Premier League. Wcześniej za wręcz sensacyjny uznano wynik drużyny, kierowanej wtedy przez Dyche’a, w sezonie 2017/18, gdy finiszowała na siódmym miejscu, co dało jej prawo gry w Lidze Europy.

W Anglii menedżerów nie zwalnia się tak szybko i za byle co, jak w większości krajów świata. Pewnie na tej tezie bazowała moja wiara w niezatapialność Dyche’a, czyli że za kilka miesięcy będzie obchodził jubileusz dziesięciolecia pracy w Burnley FC. Ale widać nawet tam coraz trudniej utrzymać się na gorących stołkach klubów Premier League, bo za wiele jest do stracenia (gigantyczne pieniądze do podziału z praw telewizyjnych).

Bohater tego tekstu jest dla wielu na pewno bohaterem nieoczywistym, skoro niczego nie zdobył, tylko długo pracował w jednym miejscu. Zatrudniano go jeszcze z czasach, gdy w piłce nie było aż tak dużych pieniędzy. Pieniędzy do zarobienia i do stracenia. Bo pracę stracił już w zupełnie innej rzeczywistości.

▬ ▬ ● ▬