Atrakcje piłki międzynarodowej

Trzy polskie drużyny rozegrały w czwartek mecze eliminacyjne do Ligi Konferencji Europy. Emocji było w nich mnóstwo. Nawet zdecydowanie za dużo.

A za dużo dlatego, że dwa zakończyły się totalną bijatyką. Na boisku, nie trybunach, żeby nie było wątpliwości. Zacznę od tego, w którym były emocje wyłącznie pod kontrolą, czyli starcia w Krakowie Wisły ze Spartakiem Trnava zakończonego serią rzutów karnych.

Już ta informacja dowodzi, że musiała być w nim dogrywka, po której gospodarze wygrali z taką samą przewagą jak przegrali na wyjeździe przed tygodniem. Wisła w normalnym czasie odrobiła straty strzelając dwie bramki (w Trnavie przegrała 1:3), by na początku dogrywki strzelić trzecią dającą jej bezpośredni awans. Powinna to zrobić już wcześniej, gdyby była skuteczniejsza, bo prezentowała się zdecydowanie lepiej od rywali stwarzając sobie kilka sytuacji do zdobycia goli. Niestety wyniku nie utrzymała. Spartak zdołał zdobyć gola chyba po jedynej groźnej akcji, którą wykreował.

Wynik 3:1 po dogrywce wiązał się z koniecznością strzelania rzutów karnych i prawdziwymi emocjami. Zakończyły się zwycięstwem Wisły 12:11! Czyli musieli je wykonywać wszyscy zawodnicy, w tym niektórzy po dwa razy. Zanotowali po dwa „pudła” w pierwszej serii, a potem strzelali bezbłędnie. Gdy doszło do bramkarzy strzał tego z Wisły, Kamila Brody, obronił Žiga Frelih. Jednak po analizie VAR okazało się, że Frelih za wcześnie wyszedł przed linię bramkową i sędzia kazał karnego powtórzyć. Szczęśliwie dla gospodarzy powtórka była już skuteczna i następnie Broda w czternastej serii stał się bohaterem miejscowych kibiców broniąc strzał Sebastiana Kóšy, dając w konsekwencji swojej drużynie awans.

To z pewnością wielki sukces Wisły zważywszy, że jest przecież drużyną drugoligową, choć występuje w lidze dumnie zwanej pierwszą. Dlatego trzeba ją za awans pochwalić, szczególnie biorąc pod uwagę, że zanotowany po dotkliwej klęsce z Rapidem Wiedeń jeszcze w eliminacjach do Ligi Europy.

Śląsk jako jedyny z polskich drużyn awansu w czwartek nie wywalczył, choć był go naprawdę blisko. Po wyjazdowej porażce 0:2 w Szwajcarii z drużyną FC Sankt Gallen, rewanżowy mecz zaczął fatalnie tracąc po dwudziestu minutach bramkę. Ale jeszcze przed przerwą zdołał strzelić trzy odrabiając straty!

Dramat w kilku aktach zaczął się po przerwie. Najpierw Aleks Petkow, zdobywca trzeciego gola w doliczonym czasie gry pierwszej połowy, został wyrzucony z boiska po obejrzeniu drugiej żółtej kartki. Chorwacki sędzia Duje Strukan, który miał odegrać w końcówce kluczową rolę, uznał, że kapitan Śląska chciał wymusić rzut karny przewracając się pod bramką rywali, pokazał mu więc drugą żółtą kartkę i Śląsk ponad kwadrans musiał grać w osłabieniu. Teoretycznie kwadrans, bo chyba nikt nie mógł przewidzieć boiskowych wydarzeń, do których miało jeszcze dojść.

Gdy wydawało się, że będzie dogrywka, w doliczonym czasie gry Nahuel Leiva tuż przy końcowej linii przepuścił piłkę, by opuściła boisko i Śląsk mógł dzięki temu wznowić grę od bramki. Ale znajdujący się za jego plecami zawodnik Sankt Gallen nie tylko zdołał ją zagrać, ale do tego tak nieszczęśliwie, że musnęła rękę Argentyńczyka, choć ten wyraźnie ją cofał, by nie dopuścić do kontaktu.

Efekt był taki, że zamiast dogrywki był rzut karny dla Sankt Gallen w dziesiątej minucie doliczonego czasu gry! Rafał Leszczyński strzał obronił, jednak jeszcze przed jego wykonaniem wyszedł przed linię bramkową i karnego, po analizie VAR, trzeba było powtórzyć. Zanim do tego doszło zaczęła się wielka awantura i bijatyka między zawodnikami. W jej efekcie czerwoną kartkę zobaczył niestety Leiva. Goście wykorzystali powtórzonego karnego (w osiemnastej minucie doliczonego czasu!), co dawało im bezpośredni awans przy wyniku 3:2.

Czyli Śląsk musiał zdobyć bramkę, by doprowadzić do dogrywki grając w dziewiątkę. Próbował, ale po chwili grał już w ósemkę. Chorwacki sędzia wyrzucił z boiska, po pokazaniu drugiej żółtej kartki, wprowadzonemu kilka minut wcześniej Arnau Ortizowi za próbę wymuszenia karnego. Nie chciał słyszeć o sprawdzeniu sytuacji przez VAR, choć doszło do kontaktu z nogą obrońcy Sankt Gallen.

Śląsk w ósemkę dalej próbował atakować, by strzelić bramkę dającą mu dogrywkę, niestety bezskutecznie. Jeśli dobrze zauważyłem mecz zakończył się po 26 doliczonych do drugiej połowy minutach! A gdy już się zakończył doszło do kolejnej bijatyki, jeszcze większej niż przy powtórce karnego. Boleśnie smutny koniec meczu, w którym Śląsk był naprawdę bliski awansu. Jedyny pocieszający wniosek, na bazie powiedzenia – co cię nie zabije, to cię wzmocni - że dzięki zdobytemu w europejskich pucharach doświadczeniu, w polskiej lidze nie będzie już dla piłkarzy z Wrocławia sytuacji bez wyjścia i w każdej pozostaną mentalnie gotowi na walkę do końca o korzystny wynik.

W porównaniu z opisanymi emocjami w meczu Legii z duńskim Brøndby IF w Warszawie było wręcz nudno. W pierwszej połowie goście niestety totalnie zdominowali gospodarzy zdobywając prowadzenie z rzutu karmnego. Legia zdołała jednak wyrównać jeszcze przed przerwą, na co z przebiegu gry nie zasługiwała. Paradoksalnie dokonała tego po „złotej główce” Radovana Pankova, który akurat w tym dniu raczej nie błyszczał. Najważniejsze, że był tam, gdzie być powinien w odpowiednim momencie. Bo jego gol dał Legii remis 1:1 i w efekcie awans, skoro pierwszy mecz w Kopenhadze wygrała 3:2. Druga połowa nie przyniosła bowiem już bramek i emocji. Te zaczęły się po końcowym gwizdku.

Trener Duńczyków Jesper Sørensen stwierdził na konferencji prasowej, że po meczu na boisku podszedł do niego Gonçalo Feio i kładąc palec na ustach powiedział po angielsku „go home”, czyli - jedźcie do domu.

Szkoleniowiec Legii miał takie argumenty na swoją obronę:

„Wiem, że najłatwiej jest mnie krytykować, bo mam już przypiętą łatkę. Ja już jestem do tego przyzwyczajony. Szkoda, że nikt nie widział zachowania przeciwnika wobec nas na meczu w Danii. Nikt nie widział, jak prowokowali. To jest problem - powinniśmy z tym walczyć. Nie jesteśmy gorsi od nikogo. Zachowujemy ogromną klasę, póki ktoś nas szanuje. Jeśli ktoś cię nie szanuje, to nie można tego akceptować. Mamy ogromny szacunek do tego, co rywal robi z piłką. Ale pierwsza drużyna, która zachowywała się prowokacyjnie, to Brøndby na meczu w Danii. Ja uważam, że trzeba każdego szanować, ale jeśli ktoś cię atakuje, to masz się nie bronić? W piłce międzynarodowej, gdzie walczy się o ogromne pieniądze, dochodzi do zachowań bardzo brzydkich. Pomimo tego, że jesteśmy klubem z ogromną tradycją, i jesteśmy klubem, którego chcę lepiej reprezentować, nie słowami, ale pracą, to nie damy się poniżać nikomu. Jeżeli ktoś nas nie szanuje, to podejmujemy walkę”.

I rzeczywiście doszło do walki wręcz, bo spięcie Sørensen – Feio stało się zarzewiem potężnej awantury na płycie boiska, nie tylko pomiędzy zawodnikami, ale też przedstawicielami sztabów obu drużyn. Czy rzeczywiście zawsze musi tak być „w piłce międzynarodowej, gdzie walczy się o ogromne pieniądze”?

W przyszłym tygodniu w czwartej rundzie eliminacyjnej o prawo gry w fazie ligowej europejskich pucharów powalczą trzy polskie drużyny. Jagiellonia Białystok zagra w Lidze Europy z Ajaksem Amsterdam. Nawet jak odpadnie, ma zapewniony start w Lidze Konferencji Europy. O miejsce we wspomnianych rozgrywkach powalczą jeszcze: Legia z drużyną Drita Gnjilane z Kosowa oraz Wisła z belgijskim Cercle Brugge.

Oby w komplecie zameldowały się w fazie ligowej i już bez żadnych awantur.

▬ ▬ ● ▬