...a dzięki piłce chce się żyć

Fot. Trafnie.eu

W ciągu dwóch dni w Liverpoolu odbyły się dwa mecze. Wszyscy mówią o wtorkowym, ale ja jestem pod wrażeniem tego, co działo się w poniedziałek.

Liverpool wygrał w półfinale Ligi Mistrzów z Romą 5:2. Oczywiście największą uwagę skupiał na sobie Mohamed Salah. Grał przecież wcześniej w rzymskim klubie, ale żadnych sentymentów nie było. Już w pierwszej połowie strzelił dwie bramki, a koledzy dokończyli egzekucji. Tak się wydawało jeszcze dziesięć minut przed końcem, gdy Liverpool prowadził 5:0. Może za szybko nastrzelał tyle bramek, bo w końcówce stracił dwie.

Trzy przewagi przed rewanżem i tak wydaje się wymarzonym wynikiem, dopóki komuś się nie przypomni, co niedawno działo się w meczu tej samej Romy z Barceloną. Też trzy bramki straty po pierwszym meczu (1:4), które zdołała odrobić w rewanżu u siebie.

Wynik uznano niemal za cud, albo dowód, że w piłce nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli sytuacja powtórzy się za tydzień, trzeba będzie już mówić o pewnej prawidłowości, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało.

Wolałbym w finale Liverpool, bo to klub z miasta, w którym piłka odgrywa wyjątkową rolę na równi z muzyką. To dwie jego największe atrakcje, dzięki którym jest znany na całym świecie. Bo kto nie zna piosenek The Beatles? Ich odpowiednikiem dla piłkarskich kibiców były popisy Liverpool FC, uznanego za najlepszy angielski zespół XX wieku.

W tym mieście nie można nie interesować się piłką. Istnieje tylko jeden problem – którą drużynę wspierać? Problem pojawia się wyłącznie wtedy, gdy dzieci mają rodziców sympatyzujących z różnymi klubami. Bo przecież obok Liverpool FC jest też drugi – Everton.

To nie Hiszpania, gdzie w każdym mieście najwięcej kibiców ma Real lub Barcelona. W Anglii wspiera się kluby nie ze względu na ich sukcesy. Dziedziczy się sympatię do nich z pokolenia na pokolenie.

Tak było też w przypadku 14-letniego Jacka McLindena, który kibicuje Evertonowi. To za jego sprawą mecz, który odbył się dzień wcześniej w Liverpoolu, pozostanie na długo w mojej pamięci. W Premier League Everton podejmował Newcastle United. Wygrał 1:0, ale nie sam wynik był istotny.

Jack nie mógł obejrzeć na Goodison Park ulubionej drużyny w akcji. Jest ciężko chory, musi otrzymywać dawki tlenu, by móc w miarę normalnie funkcjonować. A marzyło mu się wyjście na murawę przed meczem razem z zawodnikami w roli klubowej maskotki. I… udało się.

Przy prezentacji drużyn kapitan Evertonu Phil Jagielka trzymał w rękach małego robota z wmontowaną kamerą i mikrofonem. Dzięki temu Jack, siedzący w domu przed ekranem komputera i śledzący przekazywaną na bieżąco relację, mógł się poczuć, jakby sam był w tym momencie na murawie. Uśmiech radości na jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości, jaką piłkarze Evertonu sprawili mu frajdę.

Chyba nie przypadek, że działo się to w Liverpoolu, w którym żyje się dla piłki, a dzięki piłce też chce się żyć.

▬ ▬ ● ▬